niedziela, 10 lipca 2016

NBA: Płonące Koszulki

Zostałem zmuszony przerwać relacjonowanie poczynań z podpisywania wolnych agentów (przypominam, że ostatni wpis jest ba bieżąco aktualizowany) by zająć się sprawą wagi państwowej, a może nawet i wyższej instancji patrząc po tym co się dzieje w internecie. 

Kiedy LeBron ogłosił swoją "Decyzję" fala gorzkich żali jakie wylali fani, dziennikarze, blogerzy, znawcy i zafffcy osiągnęła taki pułap, że wydawało się iż jest on nie osiągalny dla innego gracza.

I jak na razie tak jest. Jednak w czasie tego off-season dwóch jegomości próbowało zagrozić Jamesowi w byciu jeszcze większym antybohaterem.

Dlatego teraz strzępię klawiaturę ponieważ koszykarski świat oszalał.

Kobiety kiedyś w akcie demonstracji i walki o swoje prawa paliły staniki. Teraz banda idiotów pali koszulki swoich idoli gdyż ci dopuścili się zdrady ich ukochanego klubu.



Uprzedzając pytania: nie spaliłbym koszulki Melo gdyby ten nagle opuścił Knicks. Po pierwsze: nie miałbym w czym grać w kosza, a po drugie życzyłbym mu szczęścia i takich tam w innym miejscu.

Wracając do LBJ, którego wywołałem do tablicy. Jedni mówią, że poszedł na łatwiznę tworząc z Wadem i Boshem "Miami Cheat". Zgadzam się z tym w 100%. Sławetne zdanie Jordana o połączeniu z Birdem i Johnsonem i kopaniem tyłków oddaje idealnie co na ten temat sądzę. Nie szło w Cleveland, na horyzoncie pojawiła się okazja do połączenia i innymi graczami którzy nie nazywają się "Boobie" Gibson czy Jamario Moon. Nie zastanawiał się pewnie ani chwili nad tym wyborem. Mógł walczyć z najlepszymi jednak wybrał dołączenie do nich i wspólną dominację. Jego małpy, jego cyrk. 

Tą decyzją zmienił układ sił w lidze i wydawało się, że nie będzie na nich mocnych (zapamiętajcie to sobie) i nie jeden, nie dwa, nie trzy mistrzowskie pierścienie będą zdobić ich palce, a pamiątkowe sztandary będą wisiały pod kopułą w Miami. Jak wiemy weterani z Dallas oraz San Antonio dwukrotnie przeszkodzili w tym precedensie. Jednak również dwukrotnie ta sztuka się udała i kubły pomyj można było spłukać mistrzowskim szampanem.

Mnie najbardziej w tym wszystkim boli to w jaki sposób LBJ ogłosił światu, że przenosi swoje talenty do South Beach. Karykaturalny program zapewnił ogromną oglądalność stacji ESPN, kilka dolarów skapnęło do kieszeni Króla. Podobno cały dochód był przeznaczony na jakiś zbożny cel, ale ile jest w tym prawdy a ile próby łatania wizerunku po wybuchu granatu? Takim postępowaniem okazał brak szacunku organizacji Cavaliers, kolegom z drużyny i co najgorsze - fanom. Pomimo, że uważam go za najlepszego koszykarza jaki obecnie gra w NBA i do jego umiejętności nie mam absolutnie nic - to po tej sytuacji zawsze będę na niego patrzeć przez pryzmat tego wystąpienia. Można było iść do właściciela i powiedzieć w cztery oczy co i jak. Zebrać prasę na konferencji i - bardziej kameralnie - ogłosić, że dziękuje Ohio i jedzie na Florydę. Ja bym tak zrobił na jego miejscu. Okazał odrobinę szacunku.

Lecz cztery lata później postanowił zostawić Miami i wrócić do Cleveland. Zarząd wybaczył wcześniejsze winy, kibice z popiołu wygrzebywali resztki jego koszulek i ogólnie ogłoszono święto lasu. Syn marnotrawny powrócił i obiecał mistrzostwo, które nie tak dawno temu zdobył. Czytałem głosy, że winy już ma odkupione i "co było a nie jest nie pisze się w rejestr" i takie tam.

Ludzie widzą w nim dominatora i czołg rozjeżdżający swoich przeciwników. Ja z tyłu głowy zawsze mam jego obraz siedzącego w tej kraciastej koszuli w studiu TV. Zawsze tak go będę postrzegać.

My kibice często zapominamy, że NBA to biznes, a koszykarze to gladiatorzy, ale też biznesmeni w dresach i sportowych butach. W biznesie obowiązuje jakaś etyka i taki program był moim zdaniem pogwałceniem jej zasad.


Burzę w szklance wody rozpętało dwóch innych. Najpierw zajmę się tym u którego sytuacja jest prostsza.

Dwyane Wade - bo o nim teraz będzie mowa - postanowił odejść z organizacji dla której grał trzynaście lat od samego początku swojej kariery. Kierowały nim inne pobudki niż wygrana i jego historia różni się od tego co zrobił LeBron.

Pamiętam, że kiedy LBJ oraz Bosh płakali jak to jest źle w ich macierzystych klubach, Wade połamany, pokiereszowany zawsze walczył do ostatnich sił na parkiecie byle dać zwycięstwo Heat. Nie rozegrał ani jednego pełnego sezonu w swojej karierze z powodu urazów. Zawsze dawał zniżki na swoje usługi by klub mógł mu sprowadzić lepszych graczy za zaoszczędzoną gotówkę. Można powiedzieć - gracz idealny, który nie tylko podnosi jakość zespołu, ale sprawia, że jego ruchami można się chwalić i stawiać za wzór do naśladowania. Jednak z czasem Wade miał dosyć tylko dawania i chciał w końcu uszczknąć większy kawałek tortu dla siebie.

Jak nie wiecie o co chodzi to chodzi o kasę. I o dumę. I kasę...

Przeważnie jest tak, że najlepszy gracz w klubie ma na czeku napisaną największą sumę. Wade przez te trzynaście lat nigdy nie był najlepiej opłaconym zawodnikiem w Heat. Za czasów "Miami Cheat" to on zgodził się ponieść największe straty względem swojego kontraktu. Teraz kiedy (zdrowy) zespół może co najwyżej powalczyć o półfinał/finał konferencji, a rozpasanie na rynku finansowym osiąga absurdalne rozmiary "Flash" chciał więcej pieniędzy dla siebie by w końcu udowodnić (jak by ta hierarchia głupio nie wyglądała) kto jest panem i władcą w Miami. Zarabiam najwięcej - jestem najważniejszy panie Hassan i morda w kubeł dzieciaku, bo kiedy ja grałem w finałach to ty w kondonie za oknem wisiałeś.

Należało mu się po tylu latach wyrzeczeń? Moim zdaniem tak, ale po drugiej stronie barykady nie było Marka Cubana, który w podobnej sytuacji w Dallas wyłożyłby kasę na stół dla Dirka. Może to porównanie nie jest idealne - do Nowitzki nigdy głośno nie upominał się o kasę i nawet kiedy zarabiał mniej niż Parsons było wiadomo czyja to jest drużyna. Wade ma jednak swoje wybujałe ego i tu pojawił się zgrzyt.

Problemem dla niego był prezydent klubu Pat Riley. Wyrachowany i zimny skurczysyn dla którego liczy się tylko dobro klubu. Biznesmen i strateg, który (jeżeli wierzyć plotkom) chciał się już pozbyć Wade'a po odejściu LBJ. Obydwaj tak trwali w tym pozorowanym małżeństwie, aż do czasu trwającego off-season. Sprawa rypła się o 2 mln dolarów, podrażnione ego Wade'a oraz nieustępliwość prezydenta klubu.

Pat zaproponował kontrakt w wysokości 40 mln dolarów płatnych w dwa lata. Moim zdaniem uczciwa cena jak za 34 latka z historią kontuzji.  Wade chciał umowy na trzy lata o czym Riley nie chciał nawet słyszeć, by nie ładować się w koszty. Wówczas gwiazdor zaczął umawiać się z innymi klubami na spotkania i badać rynek. Myślał, że przez takie działania Patowi zmięknie rura i zgodzi się na jego żądania. Riley jak przystało na wytrawnego gracza czekał ze spokojem, że to Dwyane'owi zacznie latać noga i z powodu jednego roku kontraktu nie przekreśli swojego "dziedzictwa" w Miami.

Obydwaj się przeliczyli a ich drogi się rozeszły.

Urażeni fani nazywają Wade'a pazerną świnią. Gdyby zależało mu tylko na pieniądzach przyjąłby ofertę od Nuggets, którzy oferowali dwuletni kontrakt o wartości ponad 50 mln dolarów.

Wade zgodził się na dwuletnią umowę w rodzinnym Chicago. Zarobi dzięki temu 47.5 mln dolarów. Odliczając od tego podatek dochodowy, którego nie ma na Florydzie wychodzi coś około 2 mln dolarów różnicy. Wrócił do rodzinnego miasta, które w 2010 roku było bardzo bliskie pozyskania go z Miami. Podobno brakowało tylko podpisu na kontrakcie i Dwyane dołączyłby do Derricka Rose'a w latach jego świetności przed kontuzjami i kto wie jak potoczyłaby się historia zespołu z Wietrznego Miasta. Teraz wrócił "do domu" i może zostało mu w baku jeszcze trochę paliwa by to pociągnąć. O przyszłości Bulls będę pisał w zapowiedzi sezonu, ale nie wygląda to teraz dobrze.

Moja ocena całej tej sytuacji jest taka: dwa silne charaktery chciały coś sobie udowodnić, lecz nie udało się znaleźć wspólnego języka. Zawodnik wybrał honor i grę za podobne pieniądze w rodzinnym mieście. W Miami zawsze będzie bohaterem do którego należy większość klubowych rekordów. W czasie tych 13 lat zagrał w finale pięciokrotnie i trzy razy wychodził z nich zwycięsko. Ja zapamiętam jego wkład w grę oraz poświęcenie i każdy kto tytułuje się mianem kibica Heat i obrzuca go teraz gównem powinien się zastanowić nad sobą trzymając głowę w kuchence gazowej.

Historii z kupnem kościoła własnej matce w Chicago nie przytoczę bo smakuje ona jak dogrzewana zupka chińska.

Brylantynowy Pat wyszedł na swojej pewności siebie trochę gorzej. Kiedy kibice otrząsną się z szoku zaczną szukać powodu decyzji Wade'a. Pierwszym w którego uderzy złość będzie Riley, który nie uszanował ikony klubu. Ja mam do niego szacunek, gdyż nie dał sobie głowę podstarzałej gwieździe klubu i zaoszczędził trochę pieniędzy. Ma jeszcze kilka zmartwień na głowie, ale Miami jest w komfortowej sytuacji jeżeli chodzi o świeży start. Nie będzie to "sukces-instant" ale ma niezłe podwaliny pod nową budowę w osobie młodych graczy, picków oraz atrakcyjnej miejscówki.

Wina jak wspomniałem leży po obydwu stronach i nie ma co dalej tego roztrząsać.


Czym kierował się Kevin Durant podejmując swoją decyzję? Bo ja nie wiem tak do końca, ale postaram się jakoś ogarnąć myśli w mojej głowie i przelać je na tekst w następnych akapitach.

Kiedy myślę "Durant" widzę przed oczyma taki obrazek: cudowne dziecko NBA, które zawsze było na chronionej pozycji. On był tym dobrym, a James był tym złym. Brzydkiego podbno dalej szukają. Nigdy nie słyszałem od nikogo, że nie lubi Kevina Duranta, chyba że był to stary fan Seattle i KD wchodził w pakiet "nienawidzę Thunder". Spokojny i cichy chłopak z ogromnym talentem, chodzącym z dziecięcym tornistrem na plecach na konferencje pomeczowe, płaczący podczas odbierania statuetki MVP, bardzo kochający swoją matkę oraz Boga. Nie szukający rozgłosu i poklasku, jednak prowadzący małą, cichą wojnę z mediami. Idealnie pasował do ospałego klimatu Oklahomy i kontrastował z Russellem Westbrookiem pełnym SWAGu, drapieżności i wolnego ducha, który był (do spółki ze Scottem Brooksem) stawiany jako główny powód braku sukcesu KD w Thunder.

Mam przeczucie, że większość osób postrzegała Duranta tak samo jak ja. Dlatego też szok po jego decyzji jest teraz większy, bo pierwszy raz w swojej karierze postanowił zrobić coś na przekór - i zrobił to waląc z grubej rury. Swoją decyzję ogłosił za pośrednictwem "The Players Tribune" czyli w miej kontrowersyjny sposób niż program w TV. Takie jest moje zdanie.

Lata porażek Oklahomy mogły wpłynąć na jego decyzję. W dobie mediów społecznościowych, kiedy prasa wchodzi graczom do łóżka, a paparazzi wystawiają swoje obiektywy z muszli klozetowych ciśnienie na sukces jest ogromne. Na każdym forum czy to w komentarzach pod artykułami - narracja o wielkości danego gracza zaczyna się od tego ile ma tytułów mistrzowskich, nominacji do all-nba team, występów w ASG i wielu innych "policzalnych" osiągnięć. Idąc tym tokiem rozumowania to Charles Barkely, Karl Malone czy Patrick Ewing są frajerami, gdyż nie mają ani jednego mistrzostwa. Powinno się wywalić ich z Hall of Fame, zabrać skórzane kurtki symbolizujące wybór jako jednych z 50 najlepszych koszykarzy w historii i zdjąć ich numery spod kopuł w halach gdzie przelewali krew, pot i łzy. Nie mają pierścienia to do widzenia.

Czysta głupota.

Jednak w dzisiejszych czasach ten "kult" złotego pierścienia jest większy niż kiedykolwiek. Dlatego Kevin - moim zdaniem - postanowił dołączyć do ekipy, która może (na 98%! 1% to LBJ, a kolejny 1% to kontuzje) dać mu upragnioną biżuterię. Odfajkować ze dwa finały i jeszcze w swoim prime odjeść i budować dalej swój wizerunek, bez tej presji w innym klubie. LBJ też tak myślał idąc do Heat. Tylko różnica jest taka, że w South Beach razem z Boshem i Wadem budowali dopiero drużynę, a Durant idzie na gotowe. James pomimo wizyt w czterech finałach z których dwukrotnie wychodził zwycięsko to jego prawdziwym mistrzostwem jest to które wygrał w Cleveland. Reszta jest (jak to się po forach pisze) z gwiazdką. Durant tylko pozornie zrzuci z siebie piętno gwiazdy bez mistrzostwa jeżeli ugra coś z GSW.

Zastanawia mnie jednak co takiego nie pasowało mu w Oklahomie? Po jego odejściu prasa zaczęła pisać o coraz gorszych relacjach z Westbrookiem. Pomijając te bulwarowe doniesienia - odszedł od drużyny, która miała Wojowników na deskach przy stanie 3-1 w finale konferencji i była o jeden "kosmiczny" mecz Klaya Thompsona od gry w finałach. Drużyna była gotowa i zabrakło szczypty soli by wydać gotowy posiłek na salę. Mało tego! W lato Sam Presti dokonał wzmocnień by Thunder byli silniejsi. Oddał Serge'a Ibakę z przekręconym licznikiem do Orlando w zamian za Victora Oladipo, Ersana Ilyasowę oraz młodziutkiego Domantasa Sabonisa. Dał tym samym zielone światło dla duetu Kanter-Adams pod koszem - duetu który tak bardzo ranił GSW. Zamienił Diona Waitersa na Oladipo i dodał na ławkę weterana oraz młody talent. Drużyna na papierze wyglądała na jeszcze silniejszą, a mimo to Durant postanowił ich zostawić.

Mógł zostać podpisując kontrakt jednoroczny z opcją gracza na następny sezon. Jest młody, ma jeszcze czas i mógł przetestować tą drużynę jeszcze przez sezon. Czy na jego decyzję wpłynął telefon od Jerry'ego Westa, który gościł w finałach aż 9 razy i tylko raz zdobył mistrzostwo. Miał mu powiedzieć, że te przegrane dalej nawiedzają go w snach i ogólnie nie dają mu żyć. Skoro gość będący w logo NBA mówi ci takie rzeczy przez telefon i roztacza przed tobą taką ponurą wizję to może to podziałać na psychikę. Pominę fakt, iż West zasiada w zarządzie Warriors.

Czy to wpłynęło na ostateczną decyzję Duranta? Możliwe. Czy jego dołączenie do GSW zmienia obraz ligi? Tak i to bardzo.

Pamiętacie jak prosiłem Was byście zapamiętali wcześniej, że połączone siły LBJ, Wade'a i Bosha zmienią porządek w NBA? I to jak wspomniałem, że oni tworząc "Miami Cheat" musieli nauczyć się bycia zespołem? To teraz mamy zespół po historycznym sezonie (73-9) w którym wymieniono najsłabsze ogniwo w postaci bardzo nierównego Harrisona Barnesa na gracza top 3 w lidze. By było to możliwe oddano również Andrew Boguta oraz odpuszczona Festusa Ezeliego. Marreese Speights oraz Leandro Barbosa też opuścili pokład. Za nich w zastępstwie zakontraktowano (jak na razie) Zazę Pachulię oraz Dawida Westa. Czy ktoś ma wątpliwości czy piątka: Curry - Thompson - Durant - Green - Pachulia lub Curry - Thompson - Iguodala - Durant - Green nie przejmie szturmem NBA?

Pójście na łatwiznę: level expert.

Jak pisałem w przypadku LBJ - jego małpy jego cyrk. Kevin wolał prostą drogę która wiedzie przez ogromną falę hejtu oraz patrzenie na ręce przy każdym kroku. Bariera ochronna właśnie się skończyła a przeciwnicy rzucają granaty soniczne. Nie chce sobie wyobrazić co się stanie jeżeli oni w tym składzie nie wygrają mistrzostwa. Steve Kerr już wie, że pogoń za pradawnymi rekordami nie jest dobra dla kondycji zespołu. Będzie musiał jakoś zaadaptować Duranta oraz inne części układanki do systemu. Gdyby tylko trenerzy mieli takie problemy to by było dobrze. Pomijam już zagadnienia typu: do dwóch najlepszych rzucających w lidze dochodzi trzeci i ktoś będzie musiał być tą siódmą wodą po kisielu w rotacji, który dotyka piłki jako trzeci w kolejce. To jest temat na zapowiedź sezonu.

Ja po tym co napisałem jakoś zrozumiałem jego zamysł. Sądzę, że chodzi o coś w stylu: walić resztę - tylko ja się liczę. Szkoda, że takim kosztem, ale co się stało to się nie odstanie. Ostatnio w jednym podcaście słyszałem fajne porównanie jego decyzji do naszych codziennych realiów:
"Jeżeli idziesz na boisko pograć z kolegami, to zawsze starasz się znaleźć w tej lepszej drużynie."

Jest w tym trochę prawdy co nie? Dlatego mam nadzieję, że złość na Kevina Wam przejdzie, gdyż postanowił zagrać z najlepszymi i sięgnąć po to co dla niego najważniejsze. Fani Oklahomy zawsze będą źli, inni mam nadzieję z czasem spojrzą na jego wybór w innym świetle i dostrzegą szansę jaką on dostrzegł. Nie jest powiedziane, że tak jak jego poprzednik nie wróci do macierzystego zespołu i nie wygra im mistrzostwa. Dla mnie to jest kolejny powód by nie obejrzeć więcej niż dziesięciu meczy Wojowników w nadchodzącym sezonie. Miałem z tym ogromny problem w poprzednim sezonie - gdyż to te ich wygrane były takie nudne i monotonne, a teraz to może się jeszcze zmaksymalizować.

Mnie osobiście te dwie decyzje gwiazd ligi nie wzruszyły, ale pozwoliły spojrzeć na ten aspekt z innej strony. Jestem teraz w stanie zaakceptować i jakoś zrozumieć powstanie "Miami Cheat" (tyle lat po fakcie - brawo ja!) ale nie sposobu w jaki LBJ ogłosił to światu.

Wade mógłby równie dobrze zostać na Florydzie i dalej grać w barwach Heat. Nawet by mi się to podobało, że dba o swoje dziedzictwo w Miami. Ale nie mam z tym problemu, że zdecydował się na  świeży start w rodzinnym mieście.

Gdybym miał wybrać za Kevina to na pierwszym miejscu sprawdziłbym jeszcze przez rok Thunder i gdzie mnie to zaprowadzi. Jeżeli miałbym odejść to celowałbym w Boston, gdzie zespół rzemieślników pod znakomitym trenerem potrzebowałby kogoś takiego jak ja. Dodatkowo nie wiem na ile to jest prawda, a na ile wymysł/plotka, ale podobno podczas spotkania z Durantem - Danny Ainge popisał kontrakt z Alem Horfordem. Nieźle co? Przeniósłbym się do słabszej konferencji i wyrównał trochę szanse po Wschodniej stronie. Nagle z zespołu ocierającego się o PO stałby się głównym przeciwnikiem LBJ w drodze do finału. To by było piękne.

Zatem nie palcie koszulek swoich idoli bo to czysta głupota. Postarajcie się ochłonąć i spojrzeć na sprawę z ich perspektywy.

Będzie na dziś tego wywodu. Pisałem to dwa dni - przeziębiony od zmiennych warunków pogodowych.

Link poniżej działa, ale autor nie umieścił miniaturki, więc wygląda jak nieaktywny utwór na YT.

Wracam do uzupełniania wpisu o wolnych agentach. Do następnego!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz