czwartek, 14 kwietnia 2016

NBA: #MambaOut #GSWIn

Nigdy nie cieszyło mnie tak bardzo wstanie o 5 rano. Będąc szczerym nigdy mnie nie cieszyło specjalne wstawanie tak wcześnie, bo jestem leniwym dziadem, lubię leżeć w swoim barłogu, byczyć się, zbijać bąki i spać do oporu.

Ale nie dziś.

Dziś w nocy na moich zaspanych (i mam nadzieję, że na Waszych również) oczach dokonała się historia tej ligi. Przegapić coś takiego to wstyd i hańba dla wszystkich miłośników NBA.

Czas pożegnań można by napisać, gdyż dziś był ostatni dzień sezonu regularnego. Byłem świadkiem pobicia rekordu, który wydawał się nie do pobicia oraz towarzyszyłem ikonie ligi w jego ostatnim tańcu.

Powtarzam: historia dokonała się na moich oczach. Czego chcieć więcej jako pasjonat?





Wojownicy z Oakland pobili tej nocy rekord ligi w ilości zwycięstw podczas sezonu regularnego. Do tej pory dzierżyli go ikoniczni Bulls, którzy w sezonie 95-96 nie mieli sobie równych i zakończyli rywalizację z aż 72 zwycięstwami i tylko 10 porażkami. Dokładnie 20 lat później Stefan Kurra i spółka poprawili ten rekord o jedno oczko.

Idealne zwieńczenie perfekcyjnego sezonu. Nie wiem co jeszcze tu mogę napisać?

Stephen Curry wszedł na poziom nieosiągalny dla innych zawodników w tej lidze. Jest chodzącą reklamą kodów w NBA2K(wstawcie sobie rok). Jak bardzo gardzę wszystkimi nagrodami przyznawanymi w sezonie regularnym, tak MVP należy mu się jak psu buda. Nie dość, że zdobył tytuł króla strzelców, to jeszcze trafił ponad 400 trójek w sezonie. 400 rzutów zza łuku przy skuteczności ponad 45%! Został członkiem elitarnego klubu 50-40-90. Dokładniej pisząc trafiał: 50.4% z gry, 45.5% rzutów za 3 oraz 90.8% w rzutów wolnych. Do tego ma najwyższą średnią punktową 30.1 ze wszystkich zawodników, którzy trafiali na podobnej skuteczności. Od cherlawego chłopczyka posiadającego kostki ze szkła, do zabójcy o twarzy dziecka, o którym już teraz niektórzy mówią, że jest lepszy do Michaela Jordana.

Lepszy od Jordana...

(lol)

Jednak nie był osamotniony w tej walce. To nie Cleveland. Miał do pomocy znakomitych kolegów, którzy również dokładali pustaki (tak pustaki, bo cegły to trochę za mało by opisać to czego Warriors dokonali) do tego sukcesu. Im bliżej drużyna zbliżała się do tego rekordu, tak ludzie swoim szóstym zmysłem zaczęli monitorować każde ich potknięcie, pomoc sędziów czy inne nadprzyrodzone rzeczy. W internecie wala się masa filmików ukazujących jak Darymond Green fauluje przeciwników i uchodzi mu to na sucho. Sam oglądając kilka ich meczy łapałem się za głowę i patrzyłem z niedowierzaniem. Jednak bycie mistrzem ma swoje przywileje, i nic na to nie poradzimy. Czasami odwracanie wzroku przez sędziów jest naprawdę niesmaczne, ale to już taki sport. Kto wie, czy gdyby sędziowie gwizdnęli faul w ostatnich sekundach meczu z Grizzlies, rekord zostałby pobity? Może podrażnieni przegraliby następny mecz z SAS i dziś pisałbym nie po pobiciu, a wyrównaniu rekordu Jordana i kolegów?  Już wchodzimy w Gdybologię, a nie czas i nie miejsce na takie rzeczy.

Byli jeszcze lepsi niż sezon temu. Zagrali większość meczy bez swojego głównego szkoleniowca, który musiał poddać się operacji pleców. Wpisali się do historii tej ligi i to oni są drużyną, która dzierży najlepszy rekord. Czy są najlepszą drużyną w historii? To pytanie zostawiam Wam na spotkania ze znajomymi musowo zakrapiane mocniejszymi trunkami.

Będąc szczerym: mnie też dopadła lekka doza znużenia ze szczyptą złości. Nie chciałem, żeby kiedykolwiek i ktokolwiek pobił rekord Bulls. Widząc przymykanie oczów przez sędziów rodziła się we mnie wspomniana mała agresja. Znudzenie przyszło już dawno temu. Taką grę można oglądać przez maksymalnie przez 10-20 spotkań, ale kiedy im wpada prawie wszystko - mnie osobiście już zaczęło to nużyć. Nawet kiedy mieli rywala na deskach i prowadzili 20 punktami w połowie ostatniej kwarty nie zwalniali tępa. Z jednej strony do dobrze, gdyż nie mogli sobie pozwolić na odrobinę dekoncentracji, ale czasami było to bardzo ciężkie do oglądania. Zwłaszcza jeżeli sympatyzuje się z masakrowaną drużyną.

Jednak co mi się podobało to to, że nie robili tego zuchwale. Nie mówili wszem i wobec jacy są mocni i niepokonani. Zafundowali nam jedną z najlepszych zespołowych drużyn wszech czasów pełną radości z gry, zaufania i pewności siebie. Dokonali czegoś niemożliwego i należy się im szacunek. Pozostało im tylko wygrać mistrzostwo po raz drugi z rzędu by dopiąć legendarny sezon złota klamrą.

Steve Kerr ma powody do radości. Był w składzie Bulls kiedy ustanawiali 72-10. Teraz jako trener poprowadził swoich podopiecznych do pobicia - jak by nie było - swojego rekordu. Nagroda dla trenera roku jest już pewnie w jego kieszeni. Moim zdaniem bardziej zasłużyli na nią Terry Stotts z Portland lub Kurt Rambis Brad Stevens z Bostonu za zrobienie czegoś z niczego, ale to tylko moje zdanie.

Brawa dla mistrzów. Oby powtórzyli sukces sprzed roku. Ale gdyby wygrali Spurs, to też bym się nie obraził...


Coś się kończy, a coś się zaczyna. Przyroda nie lubi próżni i kiedy na naszych zaropiałych od snu oczach wyrasta kolejna dynastia tak ktoś musiał uchylić się w cień.

Skoro poczynania ekipy ze "Złotego Stanu" były dla mnie daniem głównym, tak ostatni mecz w karierze Kobe Bryanta mogę nazwać deserem. Albo inaczej: open barem bez limitu. Podchodzisz i bierzesz co chcesz nie martwiąc się o koszty. Tak właśnie zrobił dziś Kobe - wyszedł na parkiet Staples Center wziął co chciał i pożegnał się z NBA jak przystało na "Czarną Mambę".

Objazdowe Nieme Kino dobiegło końca. Pisząc wspomniany teks nie wiedziałem, że pożegnanie Bryanta z ligą stanie się tak wielką szopką z takim rozmachem i przytupem. Każde mecze - bez względu na to czy w domu czy na wyjeździe - były wyprzedane do ostatniego miejsca. Ludzie ustawiali się w kolejce po jego buty z autografem, których woził po kilkadziesiąt pudełek na mecz. Byli też tacy fanatycy, którzy wąchali jego przepocone ochraniacze. Istne szaleństwo. Gdzie się nie pojawił otrzymywał masę prezentów pożegnalnych od organizacji które powinny być do niego wrogo nastawione za krzywdy jakie im wyrządził na parkiecie w barwach Lakers. Natomiast kibice (również na wyjazdach) gromko krzyczeli jednym głosem - MVP kiedy tylko miał piłkę w rękach.

Było to wodą na młyn dla jego przeciwników. Zarzucano mu pychę i próżność. W połączeniu z nie najlepszą postawą na boisku mieli używanie i powód do drwin.  Co zrobił Kobe? Popatrzcie sami:



To chyba tyle jeżeli chodzi o jakieś "ale" do jego osoby. Tyci prztyczek w nos, który miał im dać do zrozumienia, że nokautujący cios dopiero ma nadjeść. Przez lata był nienawidzony na wielu płaszczyznach i jak widać do tej pory nie robi to na nim wrażenia. Ba! Może nawet go to bardziej motywowało do gry i jeszcze większego wysiłku?

Tak o to nadszedł ten dzień, kiedy trzeba ubrać strój i zasznurować buty po raz ostatni. Los dał mu rzucić pierwsze punkty w karierze w Madison Square Garden, w mekce koszykówki. Natomiast ostatni występ kończył "u siebie" w Staples Center. Podobnie jak jego idol grał swój ostatni mecz przeciwko Utah Jazz (tak wiem, Waszyngton bla bla bla) i szkoda, że walka o 8 pozycję rozstrzygnęła się jeszcze przed tym spotkaniem. O ile by było więcej emocji (a i tak nie było mało) gdyby Jazz musieli wygrać to spotkanie by awansować dalej?

Na początek oczywiście mała wazelinka.

Od samego początku było widać, że grane jest pod niego. Każda piłka szła w jego ręce, a koledzy z drużyny nie krzyczeli "podaj, podaj" tylko "rzucaj, rzucaj" - o czym wspominał sam Kobe podczas mowy pożegnalnej. Jazz mieli prowadzenie w tym meczu. Co więcej grali prawie w pełnym składzie, w którym zabrakło Rudy'ego Goberta oraz Dericka Favorsa. Powinni łatwo sobie poradzić z tankującymi Lakers, lecz tak się nie stało.

Kobe spędził na parkiecie 42 minuty. Dało o sobie dać zmęczenie. Były momenty, że nie truchtał, a szedł spokojnym krokiem. Kiedy w czasie przerwy kamera pokazywała go siedzącego na ławce, dyszał i z trudem łapał oddech. Jakby nie patrzeć ma w nogach prawie 20 sezonów w najlepszej lidze świata. Zawsze uchodził za tytana pracy i kogoś, kto nie poddaje się łatwo. W czasie tych 42 minut zdobył 60 punktów, 4 zbiórki, 4 asysty, blok oraz przechwyt. Oddał 50 prób rzutów z czego wpadło 22. Zza łuku mierzył 21 razy a trafił 6.

Na 1:45 przed końcem trafił za 2 i zniwelował prowadzenie Jazzmanów do 6 punktów. Następnie ponownie trafił za 2 po minięciu obrońców i zredukował prowadzenie do 4 punktów. Po kolejnej złej akcji Utah trafił najważniejszą trójkę w meczu i sprowadził grę do tylko 1 punktu przewagi na 1 minutę przed końcem. Po kolejnej złej egzekucji zagrywki przez Jazz po serii zasłon od Juliusa Randle zdobył kolejne 2 punkty i na 31 sekund przed końcem dał prowadzenie swojej drużynie. Następnie był faulowany i pewnie trafił 2 rzuty osobiste co dało zwycięstwo Lakers.

Wszystkie punkty z tego meczu w jego wykonaniu tutaj: klik klik klik

Nie dość, że w swoim pożegnalnym meczu rzucił 60 punktów, to jeszcze ustanowił rekord sezonu pod tym względem. Ani LeBron James, ani Stephen Curry, ani James Harden, ani Kevin Durant, ani Russel Westbrook, ani Carmelo Anthony nie dokonali tego w tym sezonie. Pożegnał się z ligą na swoich warunkach i zaakcentował to w sposób do jakiego nas przyzwyczaił.

Po meczu oczywiście przemówił do fanów oraz udzielił ostatniej konferencji prasowej po meczu.

Spowodował, że jego odejście i sposób w jaki to zrobił dla wielu (w tym dla mnie) przyćmiło to co stało się w Oakland.

Gdyby tego jeszcze było mało, to ostatnim zagraniem i ostatnią statystyką jaką Kobe zapisał w swojej karierze była asysta. Ironia to słodka rzecz. To podanie do Jordana Clarksona przez całą długość boiska było niczym sztylet wbijający się w serca hejtereów, którzy z uporem maniaka tworzyli memey mówiące "chcesz piłkę? postaraj się o zbiórkę".

To smutne kiedy widzi się kogoś takiego kończącego karierę. Może nie idola z dzieciństwa, ale kogoś kto rozbudzał miłość do NBA od moich najmłodszych lat. Wraz z jego emeryturą znika pewna cząstka ligi, która już nigdy nie wróci. Na posterunku dalej trwają Duncan, Garnett, Nowitzki czy Pierce, ale już nie potrwa długo. Maksymalnie za 2 lata nie będzie nikogo z nich w tej lidze. Potężne lata 90 oraz początek nowego milenium przeminą na zawsze i pozostaną tylko w naszej pamięci. Dzięki komuś takiemu jak Kobe ta pamięć mam nadzieję dalej będzie żywa.

Ktoś będzie pamiętać cały ten miałki sezon? "Nie wydaje mnie się". Każdy będzie pamiętać kąsająca Czarną Mambę wygrywającą swój ostatni pojedynek na parkiecie najlepszej ligi świata.

Cóż pozostaje napisać? Dzięki Kobe za wszystko...

#MambaOut

Łezka się woku zakręciła. Może nie tak jak podczas pożegnania Reggiego Millera ale zawsze. Za ten wzięty czas Larry Brown ma wieczny szacunek...

Idą play off's, trzeba jakieś przewidywania napisać...

Kto wie skąd pochodzi ta piosenka poniżej, ten wgrał życie.

Do następnego!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz