sobota, 21 maja 2016

NBA: Play Off's 2016 - Trzecia runda

Jestem! Nie było mnie tydzień, ale już jestem!

Nawet nie wiecie jak mi się nie chce opisywać tego wszystkiego co działo się w drugiej rundzie. Cleveland zrobili sobie spacerek i zniszczyli Atlantę. Seria Raptors kontra Miami była rwana i bardzo nie przyjemna dla oka. Ogólnie na Wschodzie bez zmian czyli teatr jednej osoby.

Po Zachodniej stronie mapy Golden State złapało lekką zadyszę w starciu z Portland. Po kontuzji wrócił świeżo upieczony MVP i szybko pokazał kto tu rządzi. Przy drugim starciu pomyliłem się przeokropnie. Liczyłem, że Spurs łatwo poradzą sobie z Oklahomą, a tu taka niespodzianka. Muszę posypać głowę popiołem i zwrócić honor ekipie trenera Donovana. Wyglądało to tak jakby Spurs zrobili sobie skład na walkę z GSW i nie docenili pozostałych przeciwników. 

I jak w opowieści Agaty Christie: zostało 4 małych żołnierzyków/murzynków/Indian (w zależności od wersji)




Najpierw małe rozliczenie wschodnich potyczek i moich pseudo typów:

Cleveland Cavaliers - Atlanta Hawks 4:0 (Mój typ 4-2)

Sądziłem, że obrona Jastrzębi powstrzyma rozpędzoną maszynę z Ohio chociaż w dwóch spotkaniach. Jednak widać, że LeBron James oraz jego koledzy są na misji, która zakłada totalną dewastację oraz zakaz brania jeńców. Hawks nie mieli kim przeciwstawić się naoliwionej ofensywie Kawalerzystów. Kevin Love po prostych zagrywkach trafiał za 3 jak naćpany. LBJ nie przemęczał się zbytnio i tak o to 4:0 stało się faktem. Jak to mówi Zbyszek S: "Ach szkoda gadać. Szkoda strzępić ryja"

Toronto Raptors - Miami Heat 4:3 (Mój typ: zapomniałem)

Taks się rozpisałem w poprzednim tekście o drugiej rundzie, że aż zapomniałem wytypować zwycięzcy. Oczywiście chciałem by to Heat wygrali i zmierzyli się LeBronem. Stało się inaczej i pierwszy w historii awans drużyny z Kanady do finałów konferencji jest już faktem. Obydwie drużyny nie pokazały nic ciekawego w tej serii oprócz przebłysku dawnego "Flasha" z Miami oraz niespodziewanej (dla mnie osobiście) dobrej postawie Jonasa Valanciunasa, który niestety doznał kontuzji. Duet Lowry-DeRozan nie odnalazł swojego "mojo" z sezonu zasadniczego i dalej są obiektem kpin i docinek. Jak dla mnie obydwa te zespoły nie są godne walki o występ w wielkim finale, ale taka już kolej rzeczy.

Teraz krótki opis trwających już finałów konferencji. Jak zwykle przez brak czasu jestem spóźniony ze wszystkim. Na szczęście wczoraj nie było meczu i stan rywalizacji pozostawia pole do opisu.

Grafiki tak jak poprzednio są autorstwa Asur Illustrations.


Cleveland Cavaliers (8-0) - Toronto Raptors (8-6)

Stan serii podczas pisania tego tekstu 2-0

Kawaleria dosyć łatwo pokonała dotychczasowych przeciwników i nie widzę przeciwwskazań by weszli do finału z kompletem 12 zwycięstw w 12 spotkaniach. Nie ma na Wschodzie nikogo, kto przeciwstawiłby się tej sile i determinacji. Raptors byli "w gazie" gdyż rozgrzani podchodzili do potyczki z wicemistrzami ligi. Robili to z marszu i można było liczyć na drobną rdzę Kawalerzystów. Ekipa z Ohio odpoczywała aż 9 dni czekając na wyłonienie swojego przeciwnika. Zatem ludzie z liściem klonowym na głowie podeszli do pierwszego starcia z nadzieją w sercu i gotowością by zabić. Już po 2 kwartach było wiadomo, że nie dla psa kiełbasa i to właśnie Cavs okażą się kometą, która dobije koślawe i konające dinozaury.

115-84 nie pozostawiło złudzeń. DeMarre Carroll miał być tym który zatrzyma LeBrona. Król robił co chciał a chodzący dred mógł się tylko bezradnie przyglądać. Za sprawą gorącego w tych PO jak procesor w moim laptopie Kevina Love'a - Cavaliers łatwo wyciągali spod kosza Bismacka Biyombo co owocowało otwartą autostradą dla Kyrie Irvinga. Drake i wszyscy fani Raptors mieli spuszczone głowy, a glut wisiał im do pasa.

No ale od czego jest mecz nr 2 zapytacie? Już spieszę z odpowiedzą: od tego by Cavaliers rzucili 108 punktów a Raptors tylko 89. Dwane Casey próbował to ratować wstawiając Louisa Scolę do pierwszej piątki. To dla mnie była już oznaka desperacji i takiego nieświadomego przyznania się do porażki. Takie "hej nie wiem co robię, ale coś robię, żeby mnie później nie wywalili z roboty bo nic nie zrobiłem".

Teraz seria przenosi się do Kanady. Mam nadzieję, że na ostatnie dwa spotkania. Ale co może się stać, żeby Raptors wygrali chociaż jeden mecz? Duet marzeń Lowry-DeRozan musi ponownie zacząć grać w koszykówkę. Do tego J.R Smith musi uznać, że Cavs idzie za łatwo i należy kogoś znokautować karzącą ręką sprawiedliwości. Celnicy (fani Raptors) podrzuciliby coś do bagażu LBJ i zatrzymali go na granicy. Do tego nasz rząd zaoferowałby spłatę długu każdemu, kto ma jakiś kredyt a ja zacząłbym kibicować Nets.

Cytując klasyka: "Not gonna be able to do it!"

Mój typ na dalsze losy serii: 2 szybkie zwycięstwa Cavaliers i przypadkowe złamanie nosa drącemu się przy linii bocznej Drakeowi. Wykonawcą wyroku może być Smith. Tylko J.R pamiętaj: mocno i zdecydowanie!

Strasznie mnie ten typ irytuje...

Lecimy na Zachód, lecz najpierw pseudo przewidywania:

Golden State Warriors - Portland Trail Blazers 4:1 (Mój typ 4:0)

Ha! Młodzież z Portlandu postawiła się mistrzom NBA i nawet byli w stanie wygrać jeden mecz. Dla organizacji to powinien być wielki sukces. Gdyby nie kontuzje w Clippers pewnie nie powąchaliby drugiej rundy. Jednak los to dziwka i bywa pokrętny. Pod nieobecność Stephena Curry'ego Blazers zdołali urwać gałązkę z zakazanego drzewa. Jednak kiedy MVP wrócił do składu i z miejsca pokazał jak się powinno grać w kosza marzenia ekipy z Oregonu zostały trochę stłamszone, ale nie zadeptane na śmieć. Przed nimi ciekawe lato i mam nadzieję świetlana przyszłość.

San Antonio Spurs - Oklahoma City Thunder 2-4 (Mój typ 4-1)

Pomyliłem się okrutnie. Sądziłem, że dziadki z Texasu szybko odprawią z kwitkiem narwaną młodzież z Oklahomy i będziemy mieć bardzo ciekawy finał konferencji. Jednak okazało się, że w tej wyszydzanej ławce Thunder jest nadzieja i potencjał. Wiele osób w porażce Spurs upatruje winę Popa. Źle reagował na to co się działo na parkiecie i nie był w stanie odpowiedzieć na proste sztuczki Donovana. Z historii wiemy co się działo kiedy Spurs odpadli w złym stylu z PO. W następnym wracali jeszcze silniejsi i zmotywowani. Czy zobaczymy jeszcze na parkiecie Tima Duncana i Manu Gino? Serce mówi, że tak - jednak rozum kazałby odwiesić im buty na kołku. Objazdowy cyrk pożegnalny nie jest w ich stylu, zatem czekam z niecierpliwością na ich decyzje. A Thunder? Walczą dalej o czym kilka akapitów niżej.


Golden State Warriors (8-2) - Oklahoma City Thunder (8-3)

Stan serii podczas pisana tego tekstu: 1-1

Nie jest to taki finał Zachodu o jakim marzyłem, ale jak mawiał Laska "Nie ma bunkrów, ale też jest zajebiście".

Pierwszy mecz miał być odpowiednikiem wsiowej dyskoteki, gdzie na środku wysłużonej remizy doszło do konfrontacji wyżelowanych zakapiorów i ich sztachet. Ci z grubszymi karkami rozpoczęli dobrze wojenkę i zmusili swoich przeciwników do kilku głupich błędów i wydawało się, że solówa dobiegnie końca zanim z głośników wybrzmi ostatni takt "Niech żyje wolność". Jednak drudzy nie zasypywali gruszek w oborniku i dali kopa na rozpęd swojej małej maszynie zagłady. Ten praktycznie w pojedynkę rozmontował oponentów do spółki z dwoma większymi kolegami. Karki machali na oślep swoimi sztachetami, ale poza zmęczeniem nie osiągnęli nic co mogło zaboleć przyjezdnych, u których nie do końca dysponowany był najlepszy z całej wsi, który trafił zaledwie 10 z 30 wyprowadzonych ciosów. To jednak nie miało znaczenia i przyjezdni obtańcowywali miejscowe dziołchy, kiedy ich partnerzy obmyślali plan zemsty i okrutnego rewanżu w oparach bimbru i swojskiej kiełbasy.

Solo nr 2 odbyło się na uklepanej ziemi kilka dni po pamiętnej dyskotece. Bez osprzętu, na pięści, tak jak nakazuje honor wojownika. Ubrani w najlepsze przetarte jeansy i wypolerowane mokasyny ponownie stanęli na przeciw siebie. Gołe pięści i gołe klaty. Wschód słońca, poranna rosa i mordobicie o prymat w powiecie. Dookoła zebrał się tłum gapiów, którzy chcieli zobaczyć to starcie. Gdyby miejscowi przegrali u siebie po raz drugi, może nie mieliby po co jechać do konkurentów. Rysa na psychice, honorze i czci. Tak o to rozpoczęło się starcie na śmierć i życie.

Początkowo laczki ślizgały się po ziemi i nieporadność obydwu ekip był nawet pocieszna. Z czasem jednak ciosy zaczęły przybierać na sile i zrobiło się z tego niezłe widowisko. Uśpiony przez pigułkę gwałtu (lub ciepłe piwo - zdania są podzielone) kozak z sąsiedniej wsi pokazał na co go stać. Punktował gospodarzy na różne sposoby i sensacja wysiała w powietrzu. Jednak po przerwie na łyk świeżego mleka prosto od Mućki, za robotę wziął się Sołtys gospodarzy i w niespełna 120 sekund rozgonił ciemne chmury, a wraz z nimi niebezpieczne grzmoty. Honor uratowany i można jechać na rewanż z podniesionym czołem, ale podbitym okiem i ukruszonym zębem.

Starcie już w niedzielę i nie mogę się go doczekać.

Mój typ na dalsze losy serii: Rozum podpowiada nawet serię 7 spotkań. Serce chciałoby szybkiej eliminacji Thunder i zachowania sił na finał. Daję 4:2 dla GSW i lecę kupić piwo i chipsy na niedzielę!

Uff. Mam nadzieję, że zdążyłem z tym opisem i przed finałem ligi skrobnę coś jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Ten tydzień był dla mnie zabójczy i ledwo zdążyłem się nacieszyć faktem, że Knicks mają nowego trenera. Niby jeszcze nie ma podpisu krwią na cyrografie, ale najważniejsze, że nie nazywa się Rambis.

Domyślacie się o czym będzie następny wpis? To dobrze, bo ja nie mam pojęcia.

Nie poleci disco polo na koniec. Puszczę coś klimatycznego!

Do następnego!



1 komentarz: