wtorek, 31 maja 2016

NBA: Play Off's 2016 - Finał

I oto nadszedł ten czas kiedy na placu boju pozostają 2 najlepsze drużyny w lidze. Wschód kontra Zachód w odwiecznej walce o dominację, o żeton do Lidla i prenumeratę Super Expresu. 

Przed nami (mam nadzieję) masa dobrego basketu, która dostarczy nam emocji tak potrzebnych by nie zasnąć w nocy podczas podziwiania zmagań gladiatorów, byśmy mogli sławić ich imiona po wsze czasy. Bo Wiecie jak ktoś chodzi Zaspany to tak do końca nie wie o czym pisze i sadzi niezłe kwiatki. 

O Finalistach (a z dużej napiszę, niech mają coś więcej od życia) za chwil kilka. Najpierw rozliczenie z półfinałów konferencji, gdzie jedni byli spoceni w lodówce do samego końca, a tym zza miedzy noga też trochę ze strachu drżała. 

Panie i Panowie: Poloneza czas zacząć...



Cleveland Cavaliers - Toronto Raptors 4:2 (Mój typ 4:0)

Po Wschodniej stronie jeziora zagubieni w czasie i przestrzeni Kawalerzyści walczyli z siejącym postrach dinozaurem, a ściślej rzecz ujmując - Raptorem. Nie wiem jakie piguły musieli zażyć gracze z Ohio, ale przez dwa spotkania wykręcili kosmiczny wynik przez co wielu skazało dinusie na wyginięcie. Później przyszło ostre zejście. Ten stan (piszę z doświadczenia alkoholowego, bo dragi to zło gorsze niż kokos i krupnik) ma tak naprawdę mało wspólnego z naszą wolą. Upity i koniec. Możesz tylko bezwładnie leżeć i zamglonym wzrokiem obserwować co się dookoła ciebie dzieje. Jesteś zamroczony jak LBJ po łokciu od Tristana Thomspona. Tak jak uczestnicy "Warshaw Shore" przeżyjmy to jeszcze raz, ale tym razem świadomie i w jakości HD.



Gdyby można było w NBA przyznawać Oskary za najlepszą grę aktorską bez wątpienia oddałbym swój głos na LBJ. Za rolę drugoplanową nominuję Kena "Szczura" Mauera, który widząc rolę życia wielkiego monarchy rozdał techniczne graczom w białych strojach jak dziadek cukierki Werther's Oryginal na reklamie z lat 90 tych.

Sucho się zrobiło? To popijmy potem, krwią i łzami Bismacka Biyombo, który prawdopodobnie zarobił na syty kontrakt. Pod nieobecność kontuzjowanego Jonasa Valanciunasa niechciany w Charlotte Hornets (ale by się im teraz przydał) wyskakał sobie pod tablicą nadzieję na naprawdę duże zarobki, które - uwaga - chce przeznaczyć na budowanie szkół i akademii koszykarskich w Kongo. Jedni chcą przeznaczyć kasę z kontraktów na głupoty, a on chce zagwarantować dzieciom lepszy start w przyszłość oraz wedrzeć się do pierwszej piątki jakiegoś zespołu. Czytam, że może krzyknąć coś pomiędzy 12 a 17 mln dolarów. Raczej nikt tyle nie zapłaci rezerwowemu, co z miejsca winduje go do pozycji startera, ale to chyba nadaje się na temat do mojego nowego cyklu: Co poczniesz?

No ale dosyć kurtuazji. Cavaliers podnieśli się ze zgonu, przepili to piwem i dokończyli dzieła zniszczenia. Pisząc bardziej obrazowo byli kometą, która wymazała Raptors z mapy NBA na resztę tego sezonu. LeBron, Kyrie i Kevin zagrali bardzo dobrze. W końcu zdrowi wypełniają misję otrzymaną na początku sezonu.

Cichym bohaterem tej serii po stronie Cavs był dla mnie Channing Frye, który notował średnią na poziomie 9 punktów i 3.3 zbiórek. Jednak jego pewna ręka (62% z gry w tym aż 58% za 3) pokazała warsztat weterana i udowodniła czemu ludzie z doświadczeniem są potrzebni w NBA. I żeby nie było: on przez całe PO (za wyjątkiem 1 meczu z Detroit w którym nie grał) rzuca za 3 z 57% skutecznością przebywając na boisku średnio po 15 min w meczu. Nieźle...

Po stronie Kanadyjczyków cisza. Nie wiem czy coś mam o nich pisać, bo tak naprawdę to pokazali serce w tych dwóch wygranych meczach, a tak (poza formą BB) nie zaskoczyli niczym, co jest warte odnotowania. Nie zaskoczyli oczywiście w negatywnym tego słowa znaczeniu, bo pomijając niemoc strzelecką to ich wyczyn w ostatnim meczu przejdzie chyba do historii ligi. Cały zespół uzbierał tylko 10 asyst. Ruch piłki musi być ćwiczony na treningach - o ile Dwane Casey zostanie na stanowisku. Trener wchodzi w ostatni rok kontraktu, który jest opcją drużyny i lada dzień zaczną się negocjacje na temat jego przedłużenia. Na jego korzyść pójdzie na pewno pierwszy awans do finałów konferencji w historii organizacji. Wywalczony w 2 seriach "best of seven", ale zawsze. Mają za to u mnie trochę kredytu zaufania na przyszły sezon. Wy też powinniście dać im trochę miłości.

Jak wspominałem wyżej: Cavaliers są na misji. Właśnie ją wykonali i ubili dużego zwierza, który bronił dostępu do finałowego bossa. Skład zdrowy i gotowy na finałową batalię.

Golden State Warriors - Oklahoma City Thunder 4:3 (Mój typ: 4:2)

Ło matko bosko jakie to było dobre. Szkoda, że się skończyło i mam takie przeczucie, że ta seria będzie lepiej zapamiętana niż nadchodzący finał. Mogę (i chcę) się mylić, ale takie mam przeczucie. Cios za cios i ostra walka. Kopanie się po jajach i sprowadzanie do parteru. Kosmiczne rzuty i twarda obrona. Można się rozpływać nad tą serią jak Magda Gessler nad swoim przepisem, ale niech ktoś mi w komentarzu wytłumaczy jak to jest: mieć mistrza na deskach z rozbitym łukiem brwiowym, połamanymi żebrami i obitymi jajami i nie zadać decydującego ciosu przez 3 mecze? Thunder w tej serii zachwycali obroną i grą zespołową. Dion Waitres nagle przestał być pośmiewiskiem, a Andre Roberson z dnia na dzień stał się maskotką kibiców w Oklahomie. Na wzór Stevena Adamsa ludzie zaczęli zapuszczać wąsy i długie włosy, pomimo, że wcześniej się z tego śmiali.

Wystarczył jeden mecz. Jeden i 3-1 zamieniłoby się w 4-1 i to czego by dokonali mogło nawet zrekompensować przegranie w finałach. Może to i głupie co napisałem (pewnie, że głupie przecież ja się nie znam), ale pokonanie wielkich Spurs i to z przytupem oraz mordercza seria z obecnymi mistrzami i ewentualny rewanż na LBJ za pamiętne finały 2012 - piszą nazwę OKC złotymi literami w historii ligi.

Thunder zamienili się w przeciwnika Jamesa Bonda i zamiast dobić konającego agenta wygłosili kwiecistą przemowę (lub śmiech na konferencji prasowej) i dali czas na sprawienie niesmacznego psikusa, który sprawił, że stali się pośmiewiskiem. Udowodnili jednak, że "line-up śmierci" GSW można pokonać i ten mityczny stwór jest do ubicia. Pokazali też, że w erze small ballu wysoki, walczący pod koszem "kołek" jest jeszcze przydatny.

Kocham cię Robinie Lopezie.

Skoro tak się pastwiłem nad Thunder to powinienem teraz coś napisać o "sercu mistrza" którego nigdy nie powinno się lekceważyć i takie tam podniosłe grafomaństwo o walce do samego końca i wiary we własne siły. Powiedzmy sobie jedno: gdyby nie nierzeczywisty mecz nr 6 Klaya Thomspona, mistrzowie już byliby na rybach. Co gość wyczyniał to głowa mała. Rzuty przez ręce i z takiej odległości nie wpadają nawet w NBA2K na poziomie "rookie" a co dopiero w prawdziwym życiu. Dodatkowo brak zwieszenia dla Draymonda Greena za kopnięcie w nabiał Stevena Adamsa też jest jakąś katą ulgową dla Warriors. Nie jestem jednym z tych malkontentów, którzy zaczynają się doszukiwać małych nieścisłości związanych z ich grą by później po ewentualnym zdobyciu mistrzostwa drugi raz z rzędu napisać helveticą i to z caps lockiem - ALE TO MISZCZ Z GWIAZKĄ BO SRU TU TU TU...

Była to fantastyczna seria, która na lata zostanie w naszej pamięci.

Ale nie ma co płakać, gdyż za kilka dni powtórka z rozrywki...


Golden State Warriors (12-5) - Cleveland Cavaliers (12-2)

I o to mamy rewanż za poprzedni rok. Wielkie odkupienie LeBrona Jamesa z pełnym składem gotowym umrzeć za króla  vs. nabuzowani Warriros, którzy dopiero co odebrali lekcję pokory w finałach konferencji i chcą zakończyć ten historyczny sezon tak jak przystało: mistrzowskim pierścieniem.

Cavaliers po raz kolejny będą wypoczęci przed pojedynkiem. Wschód pozdrawia. Są dodatkowo w pełni zdrowi i zdeterminowani by pokazać, że w tamtym roku brak Irvinga oraz Love'a był kluczowy. LeBron w końcu nie będzie musiał robić wszystkiego sam. Jego dwór sprawdził się wystarczająco dobrze i może mieć kilka asów w rękawie, które mogą zaskoczyć Wojowników. Ale czy to się uda?

Do tej pory nie mieli wymagających przeciwników. Ich gra kiedy LBJ wchodził w pomalowane a dookoła zza łukiem czaili się Smith, Love i Irving  i często Frye była nie do przejścia dla oponentów. Albo pozwolić na rozjechanie czołgiem w akcji 1 na 1, lub podwoić i zmusić do oddania piłki na obwód, gdzie spocone ręce same składają się do rzutu. Do tego podpalony Irving czy Smith, a nawet Love mogą przejąć spotkanie kilkoma szybkimi akcjami.

Warrirors mają na to odpowiedź w osobie Iguodali (dziś w meczu już wystąpił w s5, kosztem Barnesa), Thompsona czy nawet Greena, którzy mogą stać się miną przeciwpancerną w pojedynku 1 na 1. Obwodowo również mogą powalczyć i ganiać przeciwników zza łukiem, gdyż wspomniany "line-up śmierci" nie tylko daje radę w ataku, ale przede wszystkim w obronie.

Idąc w drugą stronę Irving, Love i Frye to nie są tytani obrony i proste pick'n'rolle GSW mogą ich wykończyć. Cavs mają do dyspozycji Imana Shumperta oraz Matthew Dellavedove by trochę ukrócić poczynania ofensywne Warriors, ale to chyba nie wystarczy. Mam nadzieję, że "Kangur" nie będzie za wszelką cenę chciał udowodnić, to że może kryć obecnego MVP i nie dojdzie do jakiejś kontuzji lub innej brudnej zagrywki.

Jak już jestem przy temacie rozgrywających to napomnę tylko, że Irving zaczął podawać. Nie wiem jakie metody zostały zastosowane by do tego w końcu doszło, ale tak się stało. Hipnoza? Akumulator na genitaliach? Pogrożenie palcem przez LBJ? Nie będzie można już liczyć na jego "hero ball" i pałowanie rzutów. W tych PO rozdaje 5.1 kluczowych podań i to może trochę namieszać w obozie ekipy z Oakland.

Jestem ciekaw czy będą usiłowali wejść do głowy Draymonda Greena, by ten gotował się, faulował, krzyczał i ocierał się o faule techniczne. Nie mają takich zawodników bo jak patrzę na Kevina Love'a lub Tristana Thompsona to nie widzę zakapiorów pokroju Adamsa. Green już po ostatnich wybrykach nie dyskutuje z sędziami po gwizdkach, tylko biegnie sprintem do ławki - przez całą długość boiska by stracić energię i nie palnąć niczego głupiego.

Teraz jestem ciekaw jednej rzeczy: czy Tyronn Lue będzie korzystał z tego co zostawił mu Billy Donovan, czyli wystawieniu 2 podkoszowych na "small ball" GSW. Oznaczałoby to dla mnie posadzenie Love'a na ławce i odkurzenie Timofeya Mozgova. On zagrał tylko w 8 spotkaniach w tych PO i to niespełna 6 minut w meczu. Może być zardzewiały, ale w obronie jest naddatkiem na Kevinem i do spółki Thompsonem mogą próbować nawiązać walkę na tablicach i bronieniu picków. Tylko czy Lue będzie na tyle szalony by to zrobić od samego początku?

Bo przecież nie wyjdzie niskim składem na Warriors. Irving - Shumpert - Smith - LBJ - Thompson mogą nie podołać. Irving to nie będzie przeciwnik dla Curry'ego + kogoś kto będzie stawiać mu zasłonę. Shumpert zostanie pewnie oddelegowany do krycia Klaya. Do tego zostaje wolny elektron Smith, kreator LBJ oraz Tristan nastawiony na czyszczenie tablicy i pomaganie (na ile będzie mógł) w obronie z pomocy. Nie widzę tego...

Nie chcę namaścić Richarda Jeffersona na "czarnego konia" ale jako weteran w pościgu za pierścieniem prezentuje się lepiej niż Shawn Marion rok temu. W ogóle ławka Cavs jest lepsza niż rok temu. Czy Lue będzie próbował wyrwać jakiś ochłap drugim składem? Czemu pytam? Ponieważ Steve Kerr miał problem z ławką.

Trochę to nie zazębia się ze sobą tak jak w RS. Kiedy na parkiecie nie było Curry'ego, Thompsona oraz Greena na początku drugich kwart, Wojownicy mieli problem ze zdobywaniem punktów. Harrison Barnes nie sprawdzał się jako starter zdejmowany w 1 kwarcie by wspomóc drugi garnitur. Trener Warriors szybko zamienił go na Klaya Thompsona i wszystko zaczęło się układać. Iggy będzie wchodził zapewne w S5 jako kryptonit na LeBrona. Zatem Barnes będzie pierwszym wchodzącym z ławki, co zmusi Kerra do posadzenia wcześniej Klaya. Tu - w tym małym okienku czasowym upatrywałbym szansę dla Cavs na małe odbicie się punktowe.

Na koniec wrócę do wypoczętego LeBrona. Rok temu prawie w pojedynkę pokonał Warriors. Teraz ma ogromne wsparcie i jeżeli wyjdzie (a musi bo nie ma innego wyjścia) na takiej złości i zawziętości jak rok temu, czy tą bestię da się zatrzymać? Andre Iguodala będzie się pewnie dwoić i troić by ograniczyć jego poczynania. Będzie to bardzo ciekawe.

To jest tylko kilka pytań i odpowiedzi dotyczących nadchodzących finałów. Wszystko wyjdzie w praniu i może zrobię coś czego nigdy na blogu nie robiłem: będę opisywać każde spotkanie indywidualnie. Ale to coś czego nie mogę obiecać na 100%, a na chwilę obecną mam na to chęć.

Chcę zobaczyć walkę, krew, pot i łzy. Chcę by ta seria okazała się godną tej, która zakończyła się dziś nad ranem. Jeżeli uważnie przeczytałeś Drogi czytelniku to co powyżej nabazgrałem wiesz już komu wieszczę tytuł.

Mój tym na finał ligi: 4-2 dla Golden State Warriors. Już nie chodzi o kibicowanie przeciwko LBJ, ale chciałbym by domknęli ten sezon piękną klamrą dominacji.

Pierwszy mecz już w czwartek.

Do przeczytania i niech wygra lepszy!

P.S: pierwszy raz w tych PO napisałem coś przed rozpoczęciem serii. Brawo ja!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz