poniedziałek, 18 maja 2015

Obraz po drugiej rundzie PO 2015

Wczorajszy mecz nr 7 wyłonił w końcu ostatniego finalistę konferencji Zachodniej. Koledzy ze wschodu znali swoich oponentów odrobinę wcześniej. 

Poza kilkoma buzzerbeaterami nie było po prawdzie czym się ekscytować w półfinałach obydwu konferencji. 





Wschód:

Cleveland Cavaliers - Chicago Bulls (4:2)

Ta seria miała przejść do historii. Pojedynek na linii: LeBron James i jego nowi Kawalerzyści kontra rządne zemsty Chicago Bulls z powracającym po kontuzji Derrickiem Rose'm miał epatować zajebistością i oferować masę smaczków, intryg i wzajemnych animozji. 

Okazało się, że Cavs są z góry skazani na niepowodzenie. Kevin Love nie powąchał już parkietu po amputacji ręki, Kyrie Irving grał z lekkimi kontuzjami i dawał może 50% swoich możliwości. Po stronie Byków, było znacznie lepiej. Na 2 mecze wypadł Pau Gasol, jednak reszta składu (Noah?) była w dobrej formie. Zatem LBJ został na placu boju z powracającym po 2 meczach zawieszenia J.R Smithem, Imanem Shumpertem, Tristanem Thompsonem, ludzkim ogórkiem Matthew Dellavedova oraz zombie w postaci Jamesa Jonsa i Mike'a Millera. 

Chicago miało ich na złotej tacy jednak to Cavaliers wyszli z tego spotkania cało. Dawno nie widziałem takiej niemocy u tak silnego na papierze zespołu. Pierwszym którego należy powiesić za żebro jest mój ulubiony sadysta - Tom Thibodeau. Jeżeli ktoś szukałby kiedyś co oznacza w praktyce wypalenie zawodowe, tegoroczna 2 runda w wykonaniu szkoleniowca jest tego idealnym przykładem. Nie reagował na to co się dzieje na boisku i nie próbował rotować składem, kiedy ten uginał się pod naporem Kawalerii. Sprawiał wrażenie osoby, która jakby mogła, to grałaby cały czas tylko wyjściową piątką, a reszta drużyny miała im tylko ustępować miejsca podczas przerw. Naprawdę jest mi szkoda tego co się stało z Bulls w tej serii, jednak sami są sobie winni. 

W wyliczance zawodników Cavs specjalnie pominąłem Timofeya Mozgova, gdyż obok LBJ to właśnie on zasługuje na wyróżnienie. Zrobił robotę po obydwu stronach parkietu pomimo, że cyferki tego nie pokazują. 

Na uwagę w tej serii zasługuje zwycięski buzzerbeater Rose'a oraz odpowiedź tym samym w następnym meczu Jamesa. Reszta minut tej serii jest dla masochistów, którzy lubią się głowić nad pytaniami: "jak to jest możliwe"...


Atlanta Hawks - Washington Wizards (4:2)

Tutaj było znacznie lepiej niż u sąsiadów. W sumie mogę pokusić się o postawienie pytania: co by było gdyby John Wall nie doznał kontuzji lewej ręki już w pierwszym meczu tej serii? Grający bez swojego lidera Wizards wykorzystali okazję w meczu otwierającym oraz dzięki rzutowi w ostatniej sekundzie Paula Pierce'a wygrali mecz nr 3. Reszta należała do Atlanty, która nie wyglądała jak rasowy dominator z połowy sezonu zasadniczego. 

W meczu nr 2 pokazali, że dalej mają to coś, co może niszczyć rywali. Ograli ekipę ze stolicy aż 16 punktami. Później przyszły mecze na styku i jakoś (pomimo powrotu Johna Walla na 2 ostatnie mecze) udało się wywalczyć awans.

Kompletnie w tej serii nie mógł się odnaleźć Kyle Korver. Pomimo, że spędzał najwięcej minut na parkiecie (średnio aż 38) to jego gra pozostawiała wiele do życzenia. 7 punktów, 4.3 zbiórki, 1.8 asysta, 1.5 przechwyt oraz 1.5 blok to jego średnie po 6 spotkaniach. 31% rzutów z gry i tylko 28% przy rzutach za 3. Teraz rodzi się pytanie: czy Bradley Beal obudził w sobie tak dobrego obrońcę na czas rozgrywek posezonowych, czy to chwilowa zapaść snajpera Jastrzębi. Obstawiałbym obydwa czynniki z naciskiem na ten pierwszy.

Ale ogólnie Hawks nie zaimponowali formą godną zespołu który wygrał konferencję. 

Wizards natomiast mieli pecha. Kontuzja Wall'a chyba ustawiła tą serię. Zombie Nene, który co prawda obudził się na trochę jednak to było za mało. Paul Pierce pokazał po co został sprowadzony do ekipy Czarodziei i o mało nie wygrał im 2 kluczowych spotkań w samej końcówce. Otto Porter pokazał się z dobrej strony i jego rokowania na przyszłość znacznie wzrosły. Marcin Gortat przez kłopoty z żołądkiem w ostatnim meczu zagrał tylko 12 min, jednak w tej serii nie błyszczał już tak bardzo jak w starciu z Raptros. Złośliwi twierdzą, że to przez docinki brata w polskiej prasie. Pochwalić można Beal'a za formę strzelecką oraz pilnowanie Korvera. 

Seria przebiegała w tonie zaciętych końcówek oraz lekkich złośliwości pomeczowych, zwłaszcza ze strony "The Truth". 

Żałuję, że Wizards nie wygrali tej serii jednak może to i lepiej, że to właśnie Atlanta zmierzy się z Cavs...


Zachód 

Golden State Warriors - Memphis Grizzlies (4:2)

W tej rywalizacji również maiło być ciekawie. Niepowstrzymana ofensywa miała spotkać się z drużyną lubującą się w maksymalnym obniżeniu tępa gry. Ciekawie było, ale kontuzje popsuły odrobinę obraz tej potyczki.

Głównym nieobecnym był Mike Conley, który z powodu kontuzji oka nie zagrał w pierwszym spotkaniu obydwu ekip. Warriors pewnie wygrali to spotkanie, gdyż Miski bez swojego głównego rozgrywającego nie były w stanie narzucić swojego błotnistego stylu gry.

Mike jednak powrócił na mecz nr 2 i z pomocą kolegów zatrzymał ofensywę ekipy z Oakland i to dwukrotnie. Honory za to należy oddać Tony'emu Allenowi, który praktycznie w pojedynkę zamknął obwód rywali. Następnie wystarczyło "karmić" Marca Gasola oraz Zacha Randolpha piłkami słanymi pod kosz. Udawało się to jak wspomniałem przez 2 spotkania.

Wiele osób już zdążyło podważyć tytuł MVP dla Stephena Curry'ego, który kryty przez Allena nie był w stanie zrobić praktycznie nic. To samo Klay Thompson, którego postawę w przegranych meczach można określić jako "bardzo obsraną".

Steve Kerr nie jest tylko garniturem stojącym przy linii bocznej i po 2 porażkach z rzędu dokonał małych zmian. Oddelegował Boguta by ten krył małego Allena. W ten sposób cała ofensywa Memphis się zatrzymała i nie było już tylu dobrych akcji w pomalowanym dla Gasola i Z-Bo. Kerr zmusił ich do grania na dystansie, czego niestety Miśki robić nie potrafią. Jeff Green, który miał być wzmocnieniem, zwłaszcza na play-off'y, nie pokazał prawie niczego w tej serii.

Dodatkowo na jeden mecz wypadł Allen z powodu kontuzji. To wystarczyło by obwód Warriors odżył i zaczął grać swoje. Tony powrócił, jednak już nic nie było w stanie zatrzymać rozpędzonych Wojowników.

Po raz kolejny Grizzlies byli w stanie narzucić swój styl gry przeciwnikowi, jednak nie potrafili tego wykończyć przez braki w ofensywie.

Warriors natomiast ze stanu 2-1 dla Memphis, zdołali wygrać serię 4-2 i pokonać rywali (dwukrotnie) na ich parkiecie. Nie wiem czy ktoś jest w stanie ich zatrzymać w drodze po mistrzostwo.


Houston Rockets - Los Angeles Clippers (4:3)

Nie obyło się bez serii 7 meczowej w półfinale konferencji. Swoją drogą, drugiej pod rząd dla Clippers w tych PO.

Zespół z Miasta Aniołów po oddelegowaniu San Antonio Spurs weszli w rolę czarnego konia, z którym każdy musi się liczyć. Pomimo bardzo krótkiej ławki postawili twarde warunki ubiegłorocznym mistrzom przez co niektórzy zmienili o nich zdanie i nie postrzegali ich jako mięczaków i nieudaczników. Lecz ta seria chyba utwierdziła wszystkich hejterów co do ich zdania odnośnie Clippers.

Bo jak inaczej nazwać zespół, który prowadził w serii już 3-1 i przegrał 3 kolejne mecze? W meczu nr 6 dali przeciwnikom (a raczej ich rezerwom) rzucić sobie 40 punktów w ostatniej kwarcie. Kiedy wygrali w pierwszym meczu bez obecności CP3 wydawało się, że są w takim gazie, że łatwo odprawią kolejny zespół z Texasu. Jednak Houston wygrało mecz nr 2 i Paul musiał powrócić do gry. Wygrali 2 następne spotkania jednak na tym się skończyło.

We wczorajszym meczu już od pierwszych minut Houston przejęło inicjatywę i nie oddało prowadzenia już do końca. Clippers co prawda zrobili zryw w 3 kwarcie, jednak zabrakło sił na pogoń. Przegrali w bardzo złym stylu i mają o czym myśleć przez lato.

Chris Paul oraz Blake Griffin zagrali chyba najlepszy basket w swoim życiu, szkoda, że tej magii nie starczyło już na ostatni mecz. Nie pomógł im brak ławki. Austin Rivers podpalił się na trochę w tej serii, jednak przygasł szybciej niż rzucony na ziemię pet. Jamal Crawford był bardzo nie skuteczny i oddawał nieprzemyślne i nieprzygotowane rzuty. Reszta to liche tło dla tego dramatu. Gdybym miał zgadywać to: zmęczenie i szok spowodowany obrotem spraw w ostatnim meczu odcisnął największe piętno na przegraniu game 7.

W Houston natomiast renesans formy przeżywa Dwight Howard. Powrócił dominujący w obronie center, który równie dobrze radzi sobie w ataku. 17.6 punktów, 13.9 zbiórek, 1.4 asysta, 1.1 przechwyt i 2.1 bloki na mecz. James Harden miał wzloty i upadki w tej serii, jednak to on był główną bronią ofensywną Rakiet. Trevor Ariza we wczorajszym meczu pokazał, że podpisanie jego a nie przedłużenie Chandlera Parsonsa było idealnym wyjściem. Nieoceniony w obronie i w ataku. Ławka Houston również stanęła na wysokości zadania. Brewer, Smith, Prigioni oraz Terry napsuli sporo krwi rywalom.


Pierwszy mecz finałów konferencji już w ten wtorek. Poprzedzi go jednak loteria draftowa dla największych nieudaczników sezonu regularnego.

Jedno i drugie będzie opisane już w środę.

Jeżeli dotarliście do tego akapitu, to zakończyliście też czytanie postu nr 99 na moim blogu. Na post nr 100 przygotuję małą niespodziankę.

Może być ciekawie, zatem zapraszam do lektury już jutro.

4 komentarze:

  1. Poza tematem, można gdzieś znaleźć Ciebie na twitterze?;)
    Gratulacje z nadchodzącej setki postów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak na razie przeprosiłem się z fb, którego nie używałem od 5 lat. Twitter ma w planach, ale jakoś nie mam czasu się za to zabrać ;)

      Usuń
    2. Btw. planujesz również osobiste przewidywania draftowe?
      Zapraszam na enbiej gdzie będzie mój debiutancki mock! Każdy jak wiadomo ma swoje typy.

      Usuń
  2. Nie wiem co gorsze patrzeć jak twój zespół cały rok przegrywa (chodzi mi o to co czuł Pan Orliński w związku z tankowaniem NYK) czy doświadczyć przegrania wygranej serii (LAC). Z 3-1 na 3-4... czeka nas pracowity offseason

    OdpowiedzUsuń