wtorek, 29 września 2015

Portland Trail Blazers: Podsumowanie sezonu 2014-2015

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ta powszechnie znana maksyma idealnie oddaje w moim odczuciu nadzieje i marzenia kibiców "RIP City" w poprzednim sezonie. 

Zespół z Oregonu nie może pozbyć się klątwy kontuzji podążającej za Blazers od niepamiętnych już dla niektórych czasów. Ostatnio jakoś ukryła się w cieniu i tylko sporadycznie dawała o sobie znać. Jest to bardziej frustrujące niż źle zarządzany zespół. Co innego widzieć patałachów udających grę w koszykówkę, a co innego widzieć zdolnych graczy ograniczonych/wyłączonych przez kontuzję. 

Żarty na temat ich pomyłek draftowych już dawno przestały mnie śmieszyć. Co było to było, a teraz patrzymy w przyszłość (a w tym tekście akurat w przeszłość) z podniesioną głową. 

Duma była wielka, jednak stare demony dały o sobie znać w najmniej odpowiednim momencie. 

Pogromcy Duchów i egzorcyzmy tu raczej nie pomogą...




Portland zaczęło sezon 2014-2015 od pięknego sprintu. W 20 pierwszych meczach wyszli zwycięsko aż 16 razy. Tutaj załączyło się ssanie o którym wspominałem na wstępnie. Dobre wyniki drużyny napawały ich kibiców coraz większym przekonaniem, że to właśnie teraz może być ich sezon. Niczym chęć na kebab po kilku piwach. Choćbyś się starał o nim nie myśleć i tak będziesz głodny.

Przed nadchodzącymi rozgrywkami wzmocniono ławkę, która była bolączką ekipy z Oregonu w sezonie poprzednim. Chris Kaman oraz Steve Blake to może nie są nazwiska, które gwarantują walkę o finał, ale jak się okazało dla Terry'ego Stottsa w zupełności wystarczyło. Ktoś już mógł wejść i dać odpocząć starterom, a to był luksus, którego jak wspomniałem w poprzednich rozgrywkach nie mieli. W sezonie z dobrej strony pokazał się jeszcze C.J McCollum oraz sprowadzono Arrona Afflalo z Nuggets, wiec było z czym wyjść do ludzi.

Ale słówko o starterach, gdyż to ich zasługa, że drużyna zaszła tak daleko.

LaMarcus Aldridge był fundamentem tej ekipy przez cały sezon. Atak oraz poprawiona obrona w jego wykonaniu siały spustoszenie wśród przeciwników. Teraz możemy powiedzieć, że nadchodzi (nadeszła/już jest?) era small ballu, jednak dobrze wyszkolony wysoki dalej cieszy moje oko. Do spółki z Pau Gasolem oraz nieobliczalnym DeMarcusem Cousinsem zagrali piękną symfonię na ponad 2 metry i 10 centymetrów. Kiedy podkoszowy Portland przedłożył dobro drużyny nad swoje zdrowie i przełożył operację kciuka, byle tylko pozostać z drużyną i walczyć tak jak do tej pory kupił mnie na 100%. Poświęcenie zawsze w cenie. Po sezonie przeniósł swoje talenty do San Antonio Spurs. Do końca byłem przekonany, że jednak zostanie w Blazers, ale szczerze powiem, że nie widziałbym go w innym miejscu poza Portland niż właśnie pod skrzydłami Popa.

Drugim motorem napędowym był Damian Lillard. "Potomek" legend kalifornijskich boisk - Gary'ego Paytona oraz Jasona Kidda - od pierwszego sezonu udowodnił, że Blazers nie zmarnowali na niego 6 wyboru w drafcie. Niszczy przeciwników w ataku, szuka swoich kolegów na wolnych pozycjach oraz potrafi wbić sztylet w ostatnich sekundach meczu. Obrona kuleje jednak widać, że pracuje nad tym aspektem gry. Od czasu przerwy na ASG spuścił z tonu i cały ciężar prowadzenia ekipy spoczął na LaMarcusie. Nie przeszkadzało to jednak włodarzom zaproponować mu po tym sezonie sutego kontraktu. To, że został sam na placu boju to już inna para spodni - bo reszta starterów opuściła zespół. Prawda jest taka, że teraz ten 24 letni rozgrywający będzie musiał stać się liderem składu, który będzie szorować dno ligi.

Trzecią osobowością stał się Wesley Matthews. Pod "nieobecność" Nicolasa Batum to Wes wskoczył w buty tego trzeciego w zespole. Przez cały sezon był wyznacznikiem gracza dla którego uknuto określenie "3&D". Był jednam z najlepszych (jak nie najlepszym) obrońcą obwodowym w lidze i do tego kąsał przeciwników z dystansu. Wszystko grało do czasu "Czarnego Czwartku" kiedy to 5 marca Matthews doznał kontuzji Achillesa, co automatycznie wyeliminowało go z gry do końca sezonu i co gorsze - przez całe PO. Drużyna nie była w stanie wypełnić dziury powstałej przez tą kontuzję, co przekreśliło ich szansę na walkę o najwyższe cele.

Może to złośliwe, ale kiedy zaczął chwalić się "cieszynką" podczas której wyjmował niewidzialną strzałę z kołczanu i symulował wystrzał z łuku po celnym zagraniu, miałem gdzieś z tyłu głowy przeczucie, że ta "cięciwa" w końcu pęknie. Niestety miałem rację... 


Nie mam pojęcia jak wytłumaczyć złą formę Nicolasa Batum. W poprzednim sezonie był spoiwem, francuskim super klejem, który domykał drużynę zarówno w ataku jak i w obronie. W obecnych rozgrywkach był cieniem samego siebie i nie tylko pogorszył swoje statystyki, ale te jego "małe rzeczy", które robił gdzieś w cieniu pomagając drużynie z siedzenia pasażera zginęły śmiercią tragiczną. Przebywał na parkiecie, bo przebywał, ale czasem miałem wrażenie, że oglądam ducha biegającego po Rose Garden Moda Center. Szkoda, bo po kontuzji Matthewsa to on mógł być tym, który utrzyma ich w walce. Po sezonie został oddany do Charlotte za młode talenty. Czy może dziwić taka decyzja właścicieli? Mnie na pewno nie.

Ostatnim z ekipy starterów jest Robin Lopez. Przez lata stojący w cieniu swojego brata bliźniaka musiał ciężko pracować na swoją pozycję w lidze. All-Starem nigdy nie będzie, ale role playerem, którego chciałby każdy już jak najbardziej tak. W przeciwieństwie do swojego brata dobrze broni oraz zastawia się pod tablicami. Był idealnym uzupełnieniem LaMarcusa w pod koszem w Portland. Po sezonie odjechał do Knicks z czego bardzo, ale to bardzo się cieszę. Nie tylko da obronę pod koszem, ale też wypełni lukę po Imanie Shumpercie w roli mojej maskotki zespołu. ROLO w roli maskotki? Ha ha ha hmmm...

Sezon zakończyli na 4 miejscu na Zachodzie, pomimo gorszego bilansu niż San Antonio oraz Memphis. Wygrali swoją dywizję dzięki czemu mieli zagwarantowaną przewagę własnego parkietu w pierwszej rundzie PO. Ostatnio liga zmieniła owe zasady o czym pisałem w tym miejscu. Zatem nareszcie ktoś poszedł po rozum do głowy.

Blazers zakończyli sezon na 9 miejscu w lidze pod względem ataku, oraz 10 miejscu w obronie. Koszykówka Terry'ego Stottsa opierała się na 2 podstawowych zagadnieniach: izolacjach wysokich graczy oraz rzucaniu trójek. Tych ostatnich oddawali aż 27.2 prób na mecz. Wpadało ze skutecznością 36% więc gra watra była świeczki. Aldridge dobrze sobie radził pozostawiony sam sobie z przeciwnikiem, a Leonard, McCollum oraz Wes szaleli po obwodzie. 

Obrona skupiła się na szczelnym zamknięciu pola 3 sekund oraz gonitwie za snajperami po obwodzie. W tym drugim aspekcie zatrzymywali rywali na poziomie 33% co dało im 6 wynik w lidze. Skoro strefa podkoszowa została zamknięta, a obwód szczelnie patrolowany jedyne co pozostało przeciwnikom to szukanie szansy na półdystansie, co przysparzało ekipie z Oregonu nie lada problemów. 


W pierwszej rundzie trafili na Memphis Grizzlies, którzy nie dali rywalom taryfy ulgowej. Miski bardzo szybko pokazały osłabionym przeciwnikom, kto tu tak naprawdę rządzi. Zawodnicy Stottsa nie mogli się odnaleźć w siłowej grze oponentów i przegrali tą serię 4-1. Jest to idealny przykład, że jeżeli cała drużyna jest zdrowa i w przyzwoitej formie może przeciwstawić się każdemu. Jeżeli zabraknie chociaż jednego trybu (Matthews) lub smarowania, zaczynają się walić jak domki z kart. 

Obrona skupiła się na borykającym się z kontuzjami Aldridge'u i to wystarczyło. Lillard próbował uczyć się obrony, co wpłynęło na jego atak. Sprowadzony w rolli zmiennika (i zabezpieczenia na wypadek odejścia Matthewsa w lato) Afflalo zawiódł podobnie jak reszta składu, która nie miała szans z graczami wywodzącymi się z miasta Elvisa.

Szkoda tego sezonu bo start zapowiadał coś bardzo obiecującego. Teraz fanom Portland nie pozostaje nic poza uzbrojeniem się cierpliwość, gdyż nadchodzą chude lata. Z podstawowego składu został tylko Lillard, a reszta ekipy rozeszła się na 4 wiatry. Z łapanki udało się sklecić jakąś drużynę, która będzie mieć ciężko w konferencji Zachodniej. 

Na osłodę najlepsze akcje minionego sezonu: 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz