poniedziałek, 23 marca 2015

Stave Nash zakończył karierę.

Jedna z gwiazd ligi, którą bez problemu można podciągnąć pod etykietkę "starej daty" - Steve Nash - przedwczoraj oficjalnie zakończyła karierę. 

W czasie spędzonym na parkietach NBA dorobił się dwóch tytułów MVP oraz osiem razy był wybierany do All-Star Game. Trzykrotnie został wybierany do NBA First Team, dwukrotnie do NBA Second Team oraz NBA Third Team. Jest dwukrotnym zwycięzcą NBA Skills Challange organizowanego podczas ASW. Odszedł jako trzeci najlepszy podający w historii ligi zaraz za Johnem Stocktonem oraz Jasonem Kiddem. 

O jedną asystę wyprzedził Marka Jacksona i zrzucił go z piedestału. Sorry Mark, taki mamy klimat.

Głównie zapamiętamy jego grę w Phoenix Suns, gdzie pod batutą Mike'a D'Antoniego wyniósł grę w ataku na zupełnie inny poziom. Akcje nazwane "7 sekund lub mniej" na stałe wpisały się do kanonu szybkiej koszykówki. 

Jedni już ciosają mu pomniki ze złota, a inni już obstawiają datę, kiedy to dostanie zaproszenie do wstąpienia w poczet Hall of Fame. Filmy z jego najlepszymi akcjami mnożą się jak dzieci Shawna Kempa. 

Ja osobiście na wieść o zakończeniu przez niego kariery zareagowałem błogim: "Nareszcie" po czym dodałem pod nosem: "o 3 lata za późno".




Z góry uprzedzam, że nie jestem i nigdy nie byłem fanem talentu Kanadyjczyka. Nie jestem również osobą, która nie potrafi dostrzec jaki wkład miała jego gra do obecnej NBA. Praktycznie jego postać może budzić emocje negatywne albo pozytywne. Mówi się, że albo się go kocha, albo nienawidzi. Ja jestem chyba jedyną osobą która obok tego całego zamieszania przechodzi obojętnie, chociaż nie tak do końca.

Jedyne czego nie można mu zarzucić to umiejętności zdobywania punktów. Jak na rozgrywającego, który w zamyśle swojej pozycji ma najpierw kreować partnerów, a następnie sam oddawać rzuty, Steve był swojego rodzaju ewenementem. W czasie 5 sezonów w swojej karierze potrafił utrzymywać swoją skuteczność na poziomie 50/40/90 i do tego rzucając powyżej 15 punktów w meczu. Trzeba przyznać, że jest to dosyć imponujące. Dodając zimną krew w końcówkach spotkań dostajemy bardzo fajną postać w ataku.

Wziąwszy pod uwagę sezon 2000-2001 kiedy to stał się stałym bywalcem pierwszego składu (bez kontuzji, które zabierały mu czas gry) dostajemy 11 sezonów kiedy drużyna prowadzona w przez niego w ataku utrzymywała się w top 10 ofensyw w lidze, z czego 6 razy byli numerem jeden. Jest to zasługa systemu w jakim grał, oraz wymagań dotyczących jego osoby. Szalone pomysły Dona Nelsona oraz przede wszystkim taktyka run'and'gun Mike'a D'Antoniego wykreowały wizerunek Nasha jaki jest powszechnie znany, lubiany i podziwiany. 

Ale.

Kiedy grał dla Dallas/Phoenix, drużyny były w czubie ofensyw ligi. Obrona była z kolei jedną z najgorszych.

Od sezonu 2000-2001 do sezonu 2003-2004 obrona Dallas była rozmieszczona na miejscach: 16 (96.2 traconych punktów), 28 (101 traconych punktów), 16 (95.2 traconych punktów), 28(100.8 traconych punktów). Grając w Phoenix ich obrona nigdy nie wyszła poza 20 miejsce.

Ale, miało być o superlatywach: 

Uproszczona koszykówka D'Antoniego oraz sparowanie Nasha z Amar'e Stoudemirem było kluczowe do sukcesu tamtejszych Suns. Ta dwójka uczyniła z prostego pick'n'rolla sztukę, którą już wcześniej praktykowała para Stockton-Malone, z tą różnicą, że w Phoenix był tylko jeden wysoki na parkiecie, i był obudowany 4 strzelcami. Do tego ten wysoki był szybki oraz zwinny i jak na tamte czasy okazał się najlepszym finiszerem nad obręczą w lidze. 


Taka mieszanka szybkości i atletyzmu Amar'e oraz przeglądu pola i talentowi strzeleckiemu Nasha dała nam - kibicom - jedną z najlepszych ofensyw w historii, która była nie tylko skuteczna, ale i bardzo przyjemna w oglądaniu. Przeciętna drużyna potrzebowała ponad 14 sekund by przeprowadzić piłkę przez połowę, oraz ustalić jakąś zagrywkę. Suns w tym czasie robili 2 akcje, które były w większości skuteczne. Stoudemire na centrze oraz Shawn Marion na silnym skrzydle byli szybsi od swoich ociężałych przeciwników. 

7 sekund lub mniej...

Zatem mogę powiedzieć, że dzięki "Szalonemu Profesorowi" Nelsonowi, który zachęcał Nasha do rzucania, a nie tylko podawania oraz systemu "Pringelsa" w którym talent Kanadyjczyka sprawdzał się w 200%, mamy dziś obraz Steve'a jako rozgrywającego idealnego. To co jest czynnikiem wiążącym obydwie te szkoły trenerskie jest jego przegląd pola i szukanie partnerów na wolnych pozycjach.

Wielokrotnie kończył jako najlepszy asystent w lidze, ze średnią powyżej 10 kluczowych podań na mecz. Połowa z tych asyst była zdobywana kiedy obrona przeciwnika nie zdążyła wrócić/ustawić się po swojej akcji. Wówczas były to proste podania nad obręcz do kolegów z drużyny, którzy byli szybsi od przeciwników. 

7 sekund lub mniej...

Zaraz uznacie, że się na siłę czepiam, jednak pozwólcie, że przedstawię Wam pewną historię:

Z całym szacunkiem dla Nasha, ale podczas jego nieobecności z powodu kontuzji w Lakers, drużyna zatrudniła rozgrywającego, który również wywodził się ze szkoły first-pass PG. Był to niechciany w Suns Kendall Marshall, który poziomem gry w ataku nie dorastał Nashowi do pięt, jednak podawać umiał i tak w systemie D'Antoniego stał się graczem, który potrafił rozdawać po 15-17 asyst na mecz. Słynne szybkie akcje polegały na przeprowadzeniu piłki przez boisko i oddaniu jej do zawodnika, który już czekał za linią do rzutów za 3. Bum! łatwe punkty i wracamy do obrony.

Nie piszę, tego by dyskredytować Nasha, tylko po to by pokazać, że w tym systemie ofensywnym, który przyniósł mu splendor, można umieścić gracza ze smykałką do podań, który będzie kręcił dobre (na papierze) statystyki. Dlatego też nie uważam, że sam Nash jako kreator, aż w takim stopniu przyczyniał się do polepszenia jakości gry jego kolegów i czynienia ich lepszymi. 

Shawn Marion, który podobno przy talencie rozgrywającego wzniósł się na wyższy poziom, rok przed przyjściem Steve'a do PHO wystąpił w meczu gwiazd. Amar'e, który miał być uzależniony od jego podań, po przeprowadzce do Nowego Yorku mając za rozgrywającego Raymonda Feltona (9 asyst na mecz), również grał znakomity basket. Nie będę mówić, kto wówczas był trenerem Knicks...

Wracając do ponownej koalicji rozgrywającego i trenera, która miała miejsce w Lakers: Nash, który jeszcze miał coś w baku do zaoferowania, po raz drugi w karierze dostał możliwość gry z najlepszym kończącym nad obręczą zawodnikiem w lidze. Mowa oczywiście o Dwighcie Howardzie. Gdyby nie jego mały rozumek i kontuzje możliwe, że coś by ugrali więcej. Był przecież jeszcze Kobe, zawsze przydatny Gasol (który nie korzystał najlepiej z tego systemu, a w Bulls przeżywa 3 młodość) oraz jeszcze zdatny do gry Ron Artest. Z wielkiej chmury mały deszcz...


Przy takim systemie gry, ciężko również o brak strat. Nash za całą karierę na średnią 2.9 co jest całkiem przyzwoitym wynikiem. Jason Kidd który z niezrozumiałych dla mnie powodów często jest z nim porównywany ma również 2.9, więc wszyscy powinni być zadowoleni. Jednak podczas prowadzenia szalonej ofensywy w Phoenix jego średnia wyniosła 3.5 co już tak kolorowe nie jest. Można to zrzucić na intensywność gry, jednak to właśnie on miał piłkę w rękach, i może kręcił fajne crossovery na przeciwnikach, jednak czasami tego opanowania piłki brakowało.

I tu dochodzimy do tego co wszyscy, nawet fani (nie mówię o fanatykach) mu zarzucają, czyli brak jakiejkolwiek gry w obronie. W grze 1 na 1 sprawiał, że nawet średniej maści rozgrywający na jeden wieczór stawali się kandydatami do meczu gwiazd. Średnia przechwytów na mecz w trakcie całej kariery to 0.7, czyli nawet nie 1 na mecz. U Kidda było to 1.9, u Stocktona 2.2. Gary Payton notował 1.8 a Chris Paul do tej pory zalicza 2.4 przechwyty na mecz. Więc w porównaniu do byłych gwiazd i jednego jeszcze aktywnego wypada to strasznie blado.

Tytanem obrony nigdy nie był.

I tak doszedłem do końca tego jak postrzegam MVP Nasha. By pobudzić fanatyków mógłbym dopisać, że co jest warta nagroda dla najwartościowszego zawodnika, kiedy ten nie jest w stanie wprowadzić zespołu do finału? Kidd to zrobił, Stockton to zrobił i nawet Payton tego dokonał, a nigdy nagrody nie zdobyli. Ale takie gadanie jest dla mnie równie bez sensu, co ocenianie gry zawodnika po ilości zdobytych tytułów.

Jego lat spędzonych w Lakers nie będę przywoływać, gdyż już jest po ptakach, ale jak wspomniałem, odszedł jakieś 3 lata za późno. 

Te wszystkie listy pisane do fanów, o tym jak to i jak tamto podreperowały odrobinę jego wizerunek w mediach, jednak dla mnie jest to coś na zasadzie "winny się tłumaczy". Dobrze, że znalazł czas na popracowanie trochę z Jordanem Clarksonem zanim odwiesił buty na kołku.

Wraz z jego emeryturą kończy się pewna epoka w NBA. Graczy z lat 90 tych jest coraz mniej w lidze, co mnie jako fana tego okresu bardzo smuci. 

Niech mu się wiedzie na emeryturze, i kiedy następnym razem będziecie chcieli kogoś pobić za to, że nazwał Nasha overrated, uspokójcie się i pomyślcie jeszcze raz, czy nie ma przypadkiem racji.

Tak czy inaczej: żegnaj Steve...


4 komentarze:

  1. Nie podoba mi się argument z dojściem do Finałów. Co z tego, że Stockon i Kidd tam grali skoro i tak Pierścienia nie mają (Payton ma)? A koniec końców tylko to się liczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi również się to nie podoba. To jest tak samo puste gadanie jak: ilość pierścieni określa poziom zawodnika.

      Usuń
  2. Z tego, co się doczytałam, to Przemkowi (mam nadzieję, że autor nie ma pretensji o użycie jego imienia ;-) ) również on się nie podoba.
    A Kidd ma Pierścień od 2011!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. JKidd jest mistrzem od 2011 Kiedy to pokonali Miami Cheat...

      Usuń