poniedziałek, 26 października 2015

Cleveland Cavaliers: Podsumowanie sezonu 2014-2015

To co się wydarzyło przed sezonem w Cleveland nie jest warte przytaczania po raz kolejny. Zrobiłem to na łamach FFPL wystarczającą ilość razy (w różnej formie) by ta płyta zaczęła się zacinać i trącić myszką nawet dla mnie. Jeżeli nie cieszy mnie możliwość kozaczenia w internecie i pojechanie LeKrula, to wiedz, że coś się dzieje. 

Wrócił to wrócił. Po co drążyć temat?

W iPod'ach fanów Cavs prym wiodła piosenka "Coming Home", a kluczowym pytaniem dominującym Google w rejonie stanu Ohio było wówczas "How To Unburn A Jersey?"

Uczmy się wybaczać, tak szybko wracają. 

Czy jakoś tak...




Zaraz za nim przypełzło różnej maści koszykarskich zombie, którzy chcieli się pożywić przy korycie i ogrzać w blasku ewentualnego pierścienia. Schemat został zachowany i otoczony 2 zawodnikami wysokiej klasy, bandą role playerów oraz kumpli postanowił wywalczyć mistrzostwo dla swojego rodzinnego miasta. Kibice szybko zapomnieli zdradę czyniąc go męczennikiem i powracającym do domu synem marnotrawnym. W ich oczach był krzyżowcem powracającym z batalii, która przygotowała go do lepszej obrony rodzimych granic. Był naukowcem odbywającym pilne studia za granicą by teraz powrócić i wynaleźć szczepionkę na okropna chorobę. Był najlepszym graczem na świecie, który postanowił dać mistrzostwo swojemu rodzinnemu miastu, które w przeszłości nieelegancko wystawił do wiatru. 

Znowu musiałem wbić szpilkę w obraz nieskazitelnego. To jest silniejsze ode mnie. Wybaczcie.

Początek jego batalii nie wyglądał zbyt obiecująco. W drużynie widać było brak chemii wśród zawodników, niektórzy wyglądali na bardzo zagubionych i nie znających swojego miejsca. Przegrywali mecz za meczem co nie poprawiało sytuacji w klubie, a media miały pożywkę z tego co tam się dzieje. Najwięcej zarzucano trenerowi - debiutantowi: Davidowi Blattowi. Wytykano mu braki w amerykańskiej koszykówce, podejmowanie błędnych decyzji oraz złe rotowanie składem. Patrząc na jego osiągnięcia na starym kontynencie było to lekko żenujące, ale taka rola rookie w lidze. Przecież, nikt nie chciał winić LBJ za taki stan rzeczy. Przecież to nie on nalegał na zarząd by zatrudnili takie ludzkie skorupy jak James Jones czy Mike Miller, zamiast jakiś młodszych i bardziej mobilnych graczy. Czyli właśnie takich jakich przypadkiem nie oddali za Kevina Love'a? 

Już cicho!

Każdy oczekiwał, że skoro mają najlepszego gracza na świecie, gra będzie układać się sama, ale ile można ciągnąć to wszystko na swoich barkach? To proste, że skoro LeBron, Irving oraz Love nie grali ze sobą nigdy, muszą się zgrać i otrzymać pomoc od reszty składu. Ale skoro na SG wystawiano Shawna Mariona coś z tym trzeba było zrobić. 

LeBron popatrzył na to z boku i uznał, że kontuzja kolana i bóle pleców to dobry moment by odrobinę odpocząć, dać się zgrać reszcie chłopaków, pozwolić ogarnąć to trenerowi i delikatnie (w białych rękawiczkach) zwrócić uwagę zarządu, że z graczami pokroju Diona Waitersa mogą nie wejść do PO. Pikanterii całej sprawie dodał mecz pomiędzy Cavs i Heat podczas którego LBJ oraz D-Wade mieli sobie - na oczach milionów widzów - dyskutować o ponownym połączeniu sił. Ustawka nie ustawka, ale jakoś to wpłynęło na włodarzy, którzy z gówna ukręcili bat. I to nie byle jaki!

Skorzystali z porządków w Knicks oraz kontuzji w Thunder i sklecili trójstronną wymianę. Tak więc szeregi Cavs zasilili J.R Smith oraz Iman Shumpert - czyli odpowiedź na braki obwodowe. Odesłano krnąbrnego Waitersa do Thunder, którzy potrzebowali wparcia w ataku z ławki. Knicks poza zwolnieniem miejsca w slary, garści zawodników na śmieciowych kontraktach nie zyskali właściwie nic. No może poza Lancem Thomasem, który obok Langstona Gallowaya był jasnym punktem w najgorszym sezonie Nowojorczyków.

Kilka dni później za picki w drafcie pozyskano z Denver Timofeya Mozgova, który znał się doskonale z trenerem Blattem z reprezentacji Rosji. Obrońca pod kosz został znaleziony. 

Zatem w niecałe 2 dni przy małym nakładzie środków pozyskano brakujące części układanki. Złośliwcy twierdzili, że po to LeBron wziął wolne, by rozgrzać do czerwoności ESPNowską maszynkę do wymian i samemu zadbać o skład. Obrońcy LBJ w odwecie odpowiedzieli, że nie są tam uwzględniane picki w drafcie i żart obrócił się przeciwko złośliwcom. Błędne koło...

Jak było tego nie dowiemy się nigdy. Teraz można było grać i wygrywać. 


Po dokonaniu transferów Kawalerzyści ruszyli z kopyta, by znaleźć się na szczycie konferencji Wschodniej. Rotacja została wyklarowana, chemia poprawiona, a wspólna gra przynosiła nie tylko efektywność, ale i radość. Wygrane zaczęły ścielić się gęsto, a sen o pierwszym mistrzostwie dla Cleveland znowu stał się realny. 

Kyrie Irving wskoczył na inny poziom. Bił swoje rekordy i czasami nie można było oderwać oczu od jego widowiskowej gry. Na początku sezonu obecność LBJ oraz Love'a mogła trochę mu przeszkadzać, co przekładało się na jego grę. Do tej pory był sam w Cavs i musiał nauczyć się grać z innymi zawodnikami wagi ciężkiej. O ile z LeBronem nie było kłopotu, gdyż on swoją linijkę statystyczną zrobi bez problemu, a to w niczym nie przeszkadza innym grać tego co chcą, tak współpraca z Kevinem nie wyglądała zbyt dobrze. Myślałem po kilku początkowych meczach, że to właśnie duet James-Love będzie samcami alfa w tym składzie, a funkcja Irvinga zostanie sprowadzona do klepacza piłki, kreatora (lol) i dopiero 3 opcji w ataku. Jednak widząc to co robi na boisku "Uncel Drew", Kevin jakby się zdystansował do tego wszystkiego co go otaczało. 
  
Widać było, że jest przytłoczony tym wszystkim. Statystyki powędrowały w dół, wyraźnie odstawał od towarzystwa i nie widać było w nim chęci do gry. Od razu namnożyło to falę plotek na temat jego odejścia po tym sezonie. W obronie wyglądał jeszcze gorzej niż w Minnesocie, a w ataku nie dawał tego czego od niego oczekiwano. W 75 meczach sezonu regularnego zdobywał średnio: 16.4 punktów, 9.7 zbiórek i 2.2 asysty. Lekko licząc: 10 mniej, 3 mniej i 2 mniej niż rok temu w barwach Wolves. W trakcie trwania sezonu pisałem, że dopadł go "Chris Bosh Syndrome" co jest zrozumiałe. Jeżeli przychodzisz się bawić do grupy to twoje umiejętności nabyte podczas wariacji z wyimaginowanymi przyjaciółmi wyjdą na jaw i liczyć będą się ci, którzy szybciej się dostosują do sytuacji. Taki mamy klimat. Albo dzielisz i rządzisz u siebie, albo dostosowujesz się do grupy i coś poświęcasz. We wcześniejszej grupie wsparcia padło na Chrisa, a teraz na Kevina. Love Hurts.

Nowe nabytki również idealnie weszły w skład. Iman pełnił rolę stopera z ławki, sporadycznie trafiając otwarte rzuty na które pozwalała mu obrona skupiona na bardziej ofensywnie nastawionych graczach. Mozgov dostarczał zbiórek, punktów po dobitkach i bronił pomalowanego. Najbardziej na wymianie skorzystał J.R Smith, który trafiał jak automat z otwartych pozycji. W Knicks to on pełnił rolę 2 strzelby zaraz za Melo, jednak tu miał kilku ziomków, którzy bardziej skupiali na sobie obronę przeciwnika, zostawiając mu więcej miejsca. Może to i jest debil, ale jak ma otwartą pozycję to trafi ją seriami. Taka postawa zrobiła z niego bożyszcza kibiców, a ja cicho pod nosem mamrotałem, by nie cieszyli się na wyrost. I miałem rację. Jak ja uwielbiam mieć rację...

Tristan Thompson dawał dobre minuty jako zmiennik Love'a oraz Mozgova. Idealny przykład gracza z ławki, który rozumie swoją rolę i pozycję w zespole. HA HA HA HA HA HA...

Zaskoczeniem był Matthew Dellavedova, który kilka razy podczas sezonu pokazał się z bardzo dobrej strony jeżeli chodzi o obronę w grze 1 na 1. Czasami jego zagrywki można było rozważać czy nie ocierają się o faule niesportowe, ale chodziło o zatrzymanie przeciwnika, a w tym mały Australijczyk stawał się coraz lepszy. Szelmowski uśmiech oraz nieobliczalne zachowanie dały mu trochę złej prasy w lidze, ale kiedy teraz wszyscy narzekają na brak walki na boisku jest to trochę śmieszne. Czy grał nieczysto? Kyle Korver może mieć pozytywne zdanie na ten temat.

Nad wszystkim pieczę trzymał LeBron, który nie musiał już tak ingerować w grę zespołu i pozwolił sobie na odrobinę spuszczenie z tonu. Rzucał średnio 25.3 punktów, zbierał 6 piłek i rozdawał 7.4 asyst dorzucając 1.6 przechwyt. Wypadł poza top 3 wyścigu o MVP i od razu pojawiły się głosy, że to już koniec króla. Chciałbym być "skończonym" graczem NBA z takimi statystykami. Dobry hejter musi wiedzieć kiedy ze sceny zejść, ale niektórym ciągle jest mało. 


Nim się obejrzeli przyszedł czas na PO, a oni z wynikiem 53-29 rozsiedli się na 2 miejscu na Wschodzie. Popisy Irvinga, forma LBJ, szalone akcje Smitha oraz Love w wersji ograniczonej dały 3 miejsce w lidze pod względem ofensywy. Defensywa uplasowała się dopiero na 18 pozycji, ale czy komuś to przeszkadzało? LeBron po raz kolejny awansował do rozgrywek posezonowych, i to ze składem bardziej zbilansowanym (by nie napisać lepszym, bo fani Miami mnie zabiją) i nastawionym na walkę w tej krucjacie.

Na pierwszy ogień trafili Bostońscy Celtowie. O ich zmaganiach z rozpędzoną maszyną ze stanu Ohio pisałem nie tak dawno temu. Wstydu sobie nie przynieśli, dzielnie walczyli jednak polegli. Co prawda podczas normalnej walki o piłkę (zdania nie zmienię, że to była celowa zagrywka) stracili Kevina Love'a z powodu kontuzji barku. J.R Smith dał mi tą satysfakcję ze wcześniejszych mamrotań i za darmo znokautował Jae Crowdera za co został zawieszony na tylko 2 spotkania. 4-0 dla LeBrona i jedziemy do Chicago na wielką bitwę pełną smaczków, powrotów i zabliźnionych ran, które teraz na nowo zostały otwarte.

Bulls przystępowali do gry w pełnym składzie. W Cavs nie było już Kevina, Smith został zawieszony więc na placu boju zostali LBJ, Irving oraz Thompson. Pierwszy robił cuda wianki, drugi mu wtórował (do meczu nr 6 gdzie zszedł z kontuzją kolana) a trzeci totalnie zawładną strefą podkoszową, czym ośmieszył lepszych w tym aspekcie graczy z Wind City. Zła rotacja Toma Thibodeau, znakomita obrona Dellavedovy na graczach obwodowych Chicago, Thompson budujący swoje legacy i James z rządzą mordu w oczach. Byki upokorzone 4-2 musiały pojechać na ryby, a Cavs udali się na randkę z najlepszą drużyną na Wschodzie po sezonie regularnym. 

Mecze z Atlantą przypominały coś w rodzaju: może i wygraliście konferencję, ale to my jesteśmy lepsi. Irving pauzował 2 meczach, ale to nie przeszkodziło Cavaliers odnieść 4 szybkie zwycięstwa. Jastrzębie nie miały odpowiedzi na grę LeBrona, który w tej serii zdobywał średnio 30.3 punktów, 11 zbiórek, 9.3 asyst i 1.5 przechwyt. Obroną dalej nie przestawał zaskakiwać Matthew, a Tristan dobrze odnajdywał się jako starter. Smith wyglądał jak "skarb" znaleziony na śmietniku. Atlanta skreślona z listy i dalej pozostał na niej tylko ktoś z Zachodu. Tym kimś okazało się Golden State Warrirors prowadzone przez Steve'a Kerra. Zatem w finale spotkało się 2 rookie coachów. Miło.

Opis finału znajdzie się jutro w podsumowaniu sezonu GSW, który zakończy (NARESZCIE) serię wspominek z sezonu 2014-2015. Tutaj chciałbym się skupić na postawie LeBrona w tych finałach, i jak zmieniło się moje postrzeganie jego osoby. 

Kiedy przychodził do ligi śmieszyło mnie to nazywanie go wybrańcem i królem. Nie postawił jeszcze stopy na parkiecie, a już miał być lepszy od wszystkich, którzy grali w NBA do tej pory. Tak nadmuchanego balonu bardzo, ale to bardzo nie lubię. Sezony w Cavs mijały jak dni tygodnia. Grał na wysokim poziomie, ale nigdy nie miał szczęścia do kolegów z drużyny. Raz dotarł do finałów, gdzie Spurs pokazali mu, że w systemie i koleżeństwie siła. Odmówić mu jednego nie można: dominował i kręcił statystyki na nieziemskim poziomie. Pod względem samej gry i umiejętności nigdy nie mogłem się do niego przyczepić. Oczywiście, że flopował, znikał w ważnych momentach spotkań, puszczano mu płazem oczywiste przewinienia, i wywierał wpływ na sędziów, ale warsztat koszykarski miał, ma i mieć będzie do póki starczy zdrowia. Trzeba być idiotą by nie doceniać jego wpływu na grę, oraz tego jak kreuje swoich kolegów z drużyny.

Ale.

Później przyszła "Decyzja", która na zawsze przekreśliła go w moich oczach. Nie wiem co musiałby zrobić, by zmazać to z siebie. Nie chodzi tu o to co zrobił, ale w jaki sposób. Szopka w telewizji była tak potrzebna jak 5 sezon (i późniejsze) Californication. Mógł to załatwić w biurze właściciela i dać coś drużynie z jego odejścia. W moim odczuciu upokorzył całe rodzinne miasto, klub i przede wszystkim siebie.

Poszedł na łatwiznę i przeniósł swoje talenty do South Beach, by razem z dwoma innymi zdominować ligę na 4 lata. 4 razy był finale i 2 razy wychodził z niego zwycięsko. Powrócił do domu, gdzie obiecał dać mistrzostwo. W finałach z GSW pokazał to na co czekałem przez te 12 sezonów w lidze. Wola walki i chęć dominacji na niespotykanym do tej pory poziomie i intensywności. Chciał mordować przeciwników i taplać się w ich krwi i wnętrznościach. LeBron jakiego inni widzieli przez cały czas, a mi dostrzeżenie tego zajęło 12 sezonów? Raczej nie.

Co nie zmienia faktu, że mi zaimponował i to bardzo. Może to trochę dziwne, że dopiero teraz, ale jego gra sprawiła, że teraz trochę inaczej go postrzegam. Nigdy nie nazwę go królem czy wybrańcem przez to co zrobił w przeszłości i dalej chętnie wbiję mu szpilkę, ale pomimo to dalej jest dla mnie najlepszym koszykarzem w obecnej NBA.

Jordana nigdy nie przeskoczy i choćby się fikuśni chłopcy ze swoimi kalkulatorami, statystykami i przewidywaniami zesrali nigdy to nie nastąpi.

GOAT jest tylko jeden i jest nim Michael Jordan. 

Jutro ostatnia część podsumowania sezonu. Następnie "31 Palących Pytań Na Start Sezonu", a w piątek tekst niespodzianka. 

Czekajcie a będzie Wam dane!    


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz