piątek, 16 października 2015

Memphis Grizzlies: Podsumowanie sezonu 2014-2015

Kolejny rok i kolejne nadzieje na to, że w końcu ta ich brudna koszykówka wyniesie ich na wyżyny konferencji Zachodniej, a później to już tylko krok od udziału finale i dominacji nad kimkolwiek ze Wschodu. 

Tylko ten Niedźwiedzi sen trwa już trochę za długo. Od czasu przenosin z Vancouver tylko raz udało się im dotrzeć do finału konferencji. Nie żeby zraz "Kanadyjskie" Miski trzęsły NBA w posadach, ale lepiej to brzmi niż: przez 20 lat istnienia pod nazwą Grizzlies osiągnęli jedno wielkie, śmierdzące nic. 

Ciekawostka: skoro wspomniałem Vancouver to kto pamięta Bryanta "Big Country" Reevesa? 

W zeszłym sezonie zmienili trenera, jednak duch Grit'n'Grind pozostał. Zatem w ten sezon wchodzili tak jak ostatnio: teraz musi się to udać.

Prawie się udało.




Najjaśniejszy jegomość ze zdjęcia powyżej wchodził w swój ostatni rok kontraktu. Jak wiemy sytuacja taka przysparza wiele plotek o przyszłości zawodnika oraz wyzwala w samym zainteresowanym pokłady talentu, którego zazwyczaj nie widzimy na parkietach. Tabloidy żyją pogłoskami o tym, który klub i dlaczego nie ten w którym gra aktualnie ma największe szansę na zakontraktowanie gracza, a jego statystyki cieszą trenerów oraz kibiców. 

Marc wszedł w sezon jak przystało na oczekiwania: czyli na pełnym gazie. Statystyki z miejsca wskoczyły na wysoki poziom, a jego gra była szeroko komentowana. Był jednym z głównych kandydatów do statuetki MVP, bo jego osobiste dokonania niosły za sobą zarówno sukces drużyny. W pierwszym miesiącu trwania sezonu z 17 zaplanowanych meczy wygrali 15 i zasiedli na tronie Zachodu. Młodszy z braci Gasol grał jak natchniony podczas tego miesiąca: 20.1 punktów, 8.1 zbiórek, 3.6 asysty, 1.2 przechwyt oraz 1.5 blok na mecz robiło z niego "real deal" w wyścigu o MVP oraz powiększało sumę jaką może otrzymać po sezonie w nowym kontrakcie. Jednak później z miesiąca na miesiąc powracał do swojego miejsca w szeregu a Memphis wrócili do swojego optymalnego stylu gry: błotnistej obrony i nękania przeciwników w grze podkoszowej i na półdystansie. 

W pomalowanym wspierał go starszy kolega, który z wyglądu przypomina trochę maskotkę zespołu - Zach Randolph. Może to i nawet śmieszne, ale dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że nadchodzący sezon będzie JUŻ 15 w karierze Z-Bo. 33 latek dalej dzieli i rządzi w pomalowanym, a swoją "masywną" postawą wzbudza strach w sercach wątłych stretch four. Do spółki z Gasolem tworzą duet podkoszowych godnych miana Top 3 ligi. Zbiera, punktuje i stawia twarde zasłony. Do tego ma twarz upośledzonego zabójcy gotowego pociąć ciało swojej ofiary nożem do chleba, a później w meczu robić double-double z uśmiechem na twarzy.

Na skrzydle Miski miały niemały ruch w tamtym sezonie. Z poprzednich rozgrywek ostał się Tayshaun Prince, który może i w obronie pasował do ich stylu gry, jednak w ataku nie był już tak idealny jak by sobie tego życzyli włodarze klubu. Dlatego postanowiono sprowadzić kogoś kto nie koniecznie musiał ustać na nogach w bronie, ale od czasu do czasu wspomóc atak. Dlatego wykonano telefon do Vince'a Cartera, który w poprzednich sezonach był kimś takim w Dallas i teraz szukał nowego klubu, który da mu szansę na walkę o mistrzostwo na stare lata. "Half-Man/Half-Amazing" podczas pobytu w Mavs trafiał prawie 40 % swoich rzutów za 3. Pomimo, że atak Memphis nie jest nastawiony na bombardowanie przeciwników z dystansu dano mu szansę na zmianę tego zagadnienia. Niestety przez system ofensywny 38 letni VC trafiał tylko 29% swoich rzutów zza łuku. Zatem musiano wymyślić coś jeszcze i to szybko.


Zaczęto szukać realnego wzmocnienia na SF, które było brakującym elementem w ich układance. Kogoś kto da odrobinę w obronie i jeszcze więcej w ataku. Kogoś, kto podkręcić tempo gry, wjedzie pod kosz oraz okazjonalnie rzuci za 3. Rozpatrywano kandydatury kilku zawodników jednak w czołówce były 2 nazwiska: Luol Deng oraz Jeff Green. Pierwszy miał przekręcony licznik przez starego handlarza Toma Thibodeau, co wszyło trochę w praniu kiedy grał w Miami, a drugi notował najlepszy sezon w karierze w barwach Bostonu. Wybór okazał się prosty i w styczniu na zasadzie trójstronnej wymiany do miasta Elvisa przybył Green.  

Sam pomysł był genialny, a styl gry Greena miał idealnie wpasować się do zamysłu klubu. Jednak to zadanie trochę przerosło gracza. O ile jego braki w obronie dało się zatuszować resztą składu, tak niemoc w ataku to już tylko i wyłącznie jego wina. Nie było tragedii, ale nie było też to, czego oczekiwano. W PO zawiódł totalnie notując tylko: 8.9 punktów, 4.7 zbiórki i 1.7 asystę. 

Duet Mike Conley - Tony Allen był miłym smaczkiem do oglądania zmagań Memphis w ubiegłym sezonie. Pierwszy jest bardzo niedocenianym graczem jeżeli idzie o pozycję rozgrywającego. Doszło to do tego stopnia, że tak często mówi się o jego niedocenianiu, że niektórzy przez ten fakt zaczęli mówić, że jest aż nadto przeceniany. Masło maślane. 

Co nie zmienia faktu, że Mike daje obronę, atak i kreowanie partnerów. Chciałbym go zobaczyć za rok w uniformie Knicks jako podstawowego PG, jednak nie po to Marc zgodził się zostać w klubie, by teraz Conley opuścił szeregi Niedźwiedzi. Statystyki na poziomie 15.8 punktów, 3 zbiórek, 5.4 asyst może nie powalają na pierwszy rzut oka, ale mam go w Top 5 PG w lidze. Oczywiście takich PG, którzy rozgrywają, a nie urywają obręcze. 

Tony Allen to klasyczny plaster na graczy obwodowych, który w obronie wchodzi na przeciwnika jak tusz pod skórę podczas tatuowania. Co najgorsze pozostawia ślady nie tylko na ciele, ale również na psychice oponentów. Szybkie ręce dawały średnio 2 przechwyty na mecz, a niezłomność w pilnowaniu przeciwników spokój na obwodzie. 3 obrona ligi w wykonaniu Miśków to w większości jego zasługa. Gdyby jeszcze tylko lepiej grał w ataku, ale nie można mieć w życiu wszystkiego.

W pierwszej piątce na pozycji SG/SF najwięcej przewijał się Courtney Lee. Po kilku meczach z początku sezonu jego średnia w rzutach za 3 wynosiła 70%!. Jednak im dalej w las, tym spadała na łeb na szyję. Ogólnie sezon zakończył na 40% zza łuku. 77 meczy z czego 74 w wyjściowym składzie mogą wskazywać na to jak bardzo Memphis potrzebowali graczy ofensywnych. 

Z graczy z ławki warto wspomnieć o Beno Udrihu oraz Kosta Koufosie. Pierwszy miał mecze w których wyglądał jak profesor na półdystansie, a Kosta dawał dobre minuty kiedy Gasol siadał na ławce. 


Styl gry drużyny pozostał nie zmieniony. Więzili rywali w błotnistych pułapkach w obronie. Zamykali szczelnie obwód oraz strefę podkoszową wymuszając na rywalach szukania prób zdobycia punktów na półdystansie. W ataku odrobinę przyspieszyli, jednak dalej była to mozolna (dla niektórych nawet bardzo) wojna podjazdowa w rzutach z półdystansu i dostarczaniu piłki do duetu podkoszowego. Z meczu na mecz opuszczali trochę z tonu, by w rezultacie zakończyć sezon na 5 miejscu na Zachodzie. Na papierze skład wyglądał jako jeden z najlepszych w lidze. Zwarta i gotowa pierwsza piątka oraz nie najgorsza ławka, która średnio zdobywała 31.3 punktów, 15.7 zbiórek, 7.4 asysty. Zmiennicy grali średnio 18 min w meczu.  

Jak wspomniałem wcześniej ich obrona uplasowała się na 3 miejscu w lidze. Wyprzedzili ich tylko Golden State Warriors oraz San Antonio Spurs. Atak zakotwiczył na 13 miejscu. Gotowi do zrobienia różnicy przystąpili do PO, gdzie w pierwszej rundzie czekała na nich przerzedzona kontuzjami ekipa z Oregonu. 

Portland nie sprawiło większego problemu i Memphis gładko wygrało serię 4-1. Jednak ich zwycięstwo było okupione kontuzją oczodołu Mike'a Conleya, której rozgrywający nabawił się po bliskim spotkaniu z łokciem CJ McColluma w meczu nr 3. Wówczas Portland wykorzystało ten przykry aspekt i wygrało jedyny mecz w serii. Podopieczni Dave'a Joergera w meczu nr 5 domknęli temat i odesłali statek S.S Portland na dno. Jak się później okazało prawie cała załoga uciekała z tonącego okrętu, a na pokładzie został Damian Lillard, któremu włodarze dorzucili kilka butli z tlenem. 

Bez Conleya pojechali do Oakland, gdzie czekała na nich rewelacja sezonu - Golden State Warriors. Pierwszy mecz należał do podopiecznych Steve'a Kerra, którzy łatwo ograli Grizzlies. Przez 2 kwarty Wojownicy rzucali na skuteczności prawie 63% więc Memphis niewiele mogli zrobić. Drugi mecz to powrót Mike'a do składu. Wybiegł w masce chroniącej zapuchnięte oko i pomimo rozbratu z grą (po operacji twarzy, nie dotykał wcale piłki, tylko leżał w łóżku) był jednym z filarów tego zwycięstwa. Z nim patrolującym obwód skuteczność z gry GSW spadła i stan 1-1 stał się faktem. Popsuło to trochę krwi Curremu, który odebrał przed meczem statuetkę MVP, a w spotkani zanotował słabą skuteczność. Po przenosinach serii do Memphis dalej widać było doskonałą obronę na graczy obwodowych GSW. Colney szczelnie krył Curry'ego, a Allen nie odstępował na krok Thompsona. Miśki oczywiście wygrały mecz. Kolejne starcie to przełamanie impasu w ataku przez Curryego i łatwa wygrana Warriros. Tony Allen w 4 meczu doznał kontuzji łydki i spędził na parkiecie tylko 15 minut. Nie wrócił na mecz nr 5 co dało prowadzenie Golden State w serii 3-2. W meczu nr 6 Allen zagrał tylko 5 min, a zmęczony Conley nie był w stanie sam pilnować "Splash Brothers". 4-2 dla GSW i to oni zagrali w finale konferencji. 

Po raz kolejny z powodu urazów i kontuzji Memphis odpadają w walce o najwyższe cele w rozgrywkach posezonowych. Nic więcej raczej napisać się nie da. O tym czego możemy się spodziewać w następnym sezonie pisałem w tym miejscu i zachęcam do lektury.

Na osłodę: najlepsze 10 zagrań z ubiegłego sezonu. GRIT AND GRIND! 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz