wtorek, 27 października 2015

Golden State Warriors: Podsumowanie sezonu 2014-2015

Był kiedyś taki serial komediowy, który nazywał się bodajże "Złotka". Opowiadał o grupie 4 pań w podeszłym wieku, zmagającymi się dziwnymi perypetiami życia codziennego. Biło do nich ciepło i spokój. To samo mam kiedy patrzę na twarz Steve'a Kerra - obecnego szkoleniowca Golden State Warriors. 

Pamiętamy go oczywiście z roli zadaniowca z ławki w TYCH Bulls oraz TYCH Spurs. Później został generalnym menadżerem w Phoenix, gdzie ze swojego zadania wywiązywał się idealnie. Następnie przysiadł przy linii bocznej jako analityk dla jednej ze stacji telewizyjnej. Częsty gość panelu "Open Court" gdzie zawsze wypowiadał się mądrze i na temat.

Teraz nareszcie postanowił zostać głównym szkoleniowcem. Knicks już na niego czekali z otwartymi ramionami, ten jednak wybrał propozycję z sąsiadującej konferencji, ponieważ dzięki temu mógł być bliżej rodziny. 

Tak o to został trenerem drużyny, która do stania się najlepsza potrzebowała naprawdę niewiele. 




Jak nie trudno się domyślić po powyższym zdjęciu dołożył tego "niewiele" i tak w pierwszym roku pracy został mistrzem NBA. Byli podopieczni Marka Jacksona byli bardzo ciekawą drużyną do oglądania, jednak brakowało tego czegoś, co pozwoliłoby im wyjść dalej niż 2 runda na Zachodzie. Kerr z miejsca wziął się do pracy. Autorytet miał. Może nie jest jakimś All-Starem, ale każdy w lidze wie co robił, jak robił i co mu to przyniosło. 

Spadkobierca myśli trenerskiej Phila Jacksona, Gregga Popovicha oraz o czym zdają się niektórzy zapominać również Lenny'ego Wilkensa, dobrał sobie sztab trenerski (Alvin Gentry!) i zaczął tworzyć ciekawy miks różnych podejść do koszykówki, jakie podpatrywał u swoich mentorów. 

Najpierw postanowił poprawić nastroje w zespole. Każdy wie, że dobra chemia między zawodnikami ma ogromny przekład na to co się dzieje na boisku. Charyzmą i spokojem przekonał Andre Iguodalę oraz Davida Lee by ci stanowili wsparcie z ławki, a ich miejsce w wyjściowym składzie powierzył trochę młodszym kolegom. Weterani wiedzieli, że jego propozycja ma sens, a dla młodych była to oznaka wiary w ich umiejętności przez nowego trenera. Grupa zaczęła się ze sobą dogadywać, nie było oznak spięć ani walki o minuty, czy zazdrosnych spojrzeń z ławki w kierunku przebywających na boisku zawodników. W połowie sezonu każda drużyna z zazdrością oglądała coraz to nowsze zapisy z pomeczowych celebracji odbywających się w samolocie ekipy z Oakland. Doszło do tego, że liga zakazała śpiewania jakiejś tam piosenki przez zespół, gdyż jej przekaz był nieodpowiedni dla młodych fanów NBA. Chłopcy bawili się setnie, a miało to odzwierciedlenie w tym co pokazywali na boisku. 

Skoro wspomniałem o grze: Kerr pozbył się topornych izolacji jakie umiłował poprzednik. W jego stylu gry było więcej dzielenia się piłką, oraz gry bez niej. Nie było już schematycznego klepania przez 24 sekundy, by oddawać rzut w ostatnich sekundach z niewygodnej pozycji. Cała drużyna była w ruchu po atakowanej stronie boiska, a piłka przechodziła z rąk do rąk. Nie było kiszenia piłki, czy też zabijania jej ruchu przez egoistyczne pobudki zawodników. Każdy znał swojej miejsce i zadanie na parkiecie. A, że dysponował wszechstronnymi graczami tylko ułatwiało to zadanie. Oddawali masę rzutów za 3, gdyż ich skład zasilali zawodnicy nastawieni na ten aspekt ofensywy. Aż 4 z 5 graczy podstawowego składu groziło celnym rzutem zza łuku. Grzechem było nie wykorzystać takiego błogosławieństwa i wcielić go w życie. 

Duet graczy obwodowych nazwany pieszczotliwie "Splash Brothers" siał spustoszenie w obronie rywali. Zostawieni na sekundę bez krycia potrafili ukąsić celnym rzutem za 3, lub skończyć akcję pod koszem. Stephen Curry oraz Klay Thompson znają się na rzeczy. Pierwszy za najlepszy sezon w karierze odebrał statuetkę MVP za sezon regularny. 23.8 punkty, 4.3 zbiórki, 7.7 asysty oraz 2 przechwyty robią wrażenie. Jeżeli dodamy do tego 52% skuteczności za 2, 44% skuteczności za 3 oraz 91% skuteczności z linii rzutów wolnych otrzymamy obraz najlepszego gracza w sezonie regularnym. Zaraz za nim w osiągach jest Klay. 21.7 punktów, 3.2 zbiórki, 2.9 asysty oraz 1.1 przechwyt. Skuteczności są na zbliżonym poziomie, jednak co go wyróżnia do Curry'ego to obrona. Potrafi zamknąć najlepszych graczy obwodowych w lidze, utrzymując przy tym wysoki wkład w atak. Pominięto go moim zdaniem przy nagrodzie dla gracza, który poczynił najlepsze postępy, ale gdyby tak rozdawać te nagrody według moich "widzi misiów" to najlepszy obrońca oraz trener również trafili by do Oakland, więc ten tego. Klay miał jeden mecz (a w zasadzie kwartę) gdzie pokazał swój wachlarz w ofensywie. Poniżej filmik ukazujący to zdarzenie utrzymany w klimacie NBA Jam.

BOOM SHAKALAKA!



Nie byłym sobą gdybym trochę nie ponarzekał. Dotychczasowy rekord był ustanowiony przez wielkiego George'a "The Icemana" Gervina, który zdobył aż 33 punkty w jednej kwarcie. Niby wszystko ok, ale on tego dokonał kiedy nie było jeszcze linii do rzutów za 3. Z jednej strony zgadzam się z legendą, że taki wynik jest imponujący, ale nijak ma się do tego co zrobił Gervin bez rzutów za 3. Z drugiej strony koszykówka poszła do przodu i nie należy deprecjonować osiągnięcia Thompsona.

By utrzymać równowagę napiszę, że u Stephena irytować mnie zaczyna jego córka, której teraz wszędzie jest pełno. Was nie denerwuje? Bo mnie bardzo. Może wyznanie trochę z czapki, ale musiałem to z siebie wyrzucić.

Ale zostawmy ich. Byli najlepszym back courtem w NBA i kropka.

Młodymi, którzy dostali szansę od Kerra by zabłysnąć w pierwszej piątce byli Draymond Green oraz Harrison Barnes. Obydwaj wykorzystali to z nawiązką. Green stał się synonimem gracza od wszystkiego, którego chciała każda drużyna. Rzucał, zbierał, podawał, kradł i blokował. Do tego był fenomenalnym obrońcą, za co powinien zostać uhonorowany przez ligę wyróżnieniem. Tak się jednak nie stało, jednak na otarcie łez otrzymał od GSW soczysty kontrakt na kilka następnych lat. Dzięki swojej mobilności mógł kryć zawodników na wszystkich pozycjach obwodowych, a dzięki sile również i podkoszowych. Szybki, zwinny i silny. Do tego dusza człowiek i najważniejszy głos w szatni Wojowników.

Barnes nie miał łatwej przeprawy z poprzednim szkoleniowcem. Pomimo ogromnego potencjału, Jackson kisił chłopaka na ławce sporadycznie pozwalając mu na grę jako starter. Kerr postanowił to zmienić i z miejsca uczynił Harrisona starterem. Minuty takie same jak u poprzedniego coacha, jednak prestiż i świadomość docenienia zrobiły swoje. Trochę więcej zbierał, jednak najważniejsza zmiana zaszła w skuteczności z gry, która podskoczyła z 39% do 48% w tym 34% na 40% w rzutach za 3. Dodatkowo dobrze radził sobie w obronie, a kiedy Klay oraz Stephen byli podwajani, można było liczyć na jego pewną rękę.

Zamykającym wyjściowy skład był Andrew Bogut. Australijski center nie grzeszył zdrowiem przez całą karierę, stąd próby chuchania i dmuchania na niego przez cały sezon regularny. Andrew rozegrał 67 meczy i w każdym z nich był centralnym punktem obrony. Może jego statystyki na tle reszty zespołu nie wyglądały imponująco, ale to właśnie jego wkład w obronę był najważniejszy. Był idealnym uzupełnieniem tak mobilnego składu jakim dysponował Kerr. Można nawet pokusić się o żart, że był obiektem muzealnym w wystawie nowoczesnej koszykówki szalonego Steve'a. Jednak jak każdy "weteran" maił kilka asów w rękawie, którymi był w stanie zadziwić przeciwników.

Pierwsza obrona w lidze. Tyle mam do dodania na temat defensywy Golden State.

Kapitanem drugiego składu został Andre Iguodala. Rozegrał 77 meczy i żadnego nie zaczynał w wyjściowym składzie. Nie musiał dzięki temu ciągnąć wyniku ani być centralną postacią składu. Skupił się na obronie i poprawnym ustawianiu partnerów z którymi wybiegał w drugim garniturze. Tak powinien zachowywać się weteran, który zna swoje miejsce i chce grać dla dobra drużyny. Nagroda za to poświęcenie przyszła później.

Lee stracił początek sezonu z powodu kontuzji, a po powrocie niezbyt wpasował się do utartego już schematu gry drużyny. Kerr ograniczył jego minuty gry, co odbiło się na jego statystykach. Przed zamknięciem okienka transferowego głośno mówiono o jego odejściu z drużyny. Wojownicy nie chcąc psuć swojego ekosystemu postanowili zatrzymać go do końca sezonu w składzie, a po jego zakończeniu - po przyjacielsku - poszukać mu nowego domu. Lee miał swoje 2 minuty w finałach i pozostawienie go w składzie było dobrym posunięciem.

Podobał mi się również w tym sezonie Marreese Speights. Pod nieobecność Lee był pierwszym wysokim wchodzącym z ławki, co nawet w pewnym momencie dało mu cichą nominację do nagrody dla najlepszego rezerwowego. Jego słodki rzut z półdystansu rozbijał przeciwników nastawionych na rzuty za 3 oraz wjazdy pod kosz. Dobry rzemieślnik, który trochę zgasł w finałach.

Po obwodzie biegali Shaun Livingston oraz Leandro Barbosa. Obydwaj gracze naznaczeni piętnem kontuzji, jednak wracający do siebie. Pierwszy po okropnej kontuzji kolana miał już nie chodzić. Ba! groziła mu amputacja nogi, jednak powrócił do pełnej sprawności i może nie gra na poziomie 4 wyboru draftu, ale jako zmiennik dla Curry'ego (a rok wcześniej dla Derona Williamsa) spisywał się idealnie. Drugi słyną z szybkości. W kontrze było niewielu, którzy mogli go dogonić. Jednak masa kontuzji ograniczyła mu maksymalne przyspieszenie, co nie oznacza, ze Leandro nie jest dalej szybki. Wiatrem w konarach drzew, lub wężem w trawie to już raczej nie będzie nigdy, ale na te 15 minut z ławki był jak znalazł.


Wojownicy zakończyli sezon regularny z wynikiem 67-15 czym samym zapewnili sobie nie tylko pierwsze miejsce na Zachodzie, ale i w całej lidze. Przez cały sezon dominowali przeciwników po obu stronach parkietu, a stojący przy linii bocznej Kerr tylko się uśmiechał i kręcił głową z niedowierzaniem, kiedy jego podopieczni bili kolejne rekordy. Jednak gdzieś w duchu wiedział, że najważniejszy sprawdzian dopiero przed nimi.

Drużyna wchodziła w rozgrywki posezonowe naładowana pozytywną energią, ale jednocześnie skupiona i chyba co najważniejsze: w zdrowiu.

Pierwszym przeciwnikiem okazały się Pelikany z Nowego Orleanu prowadzeni przez "Brew" Davisa. Dostali się do PO rzutem na taśmę i nie stanowili żadnego wyzwania dla ekipy z Oakland. W jednym meczu prowadzili co prawda już ponad 20 punktami, ale GSW szybko odzyskało prowadzenie i zakończyło serię bez porażki. Po stronie Pelicans zawody w ograniczonym czasie rozegrał Jure Holiday z powodu kontuzji. Zapamiętajcie to.

Następnie przyszła kolej na Miski z Memphis. Pierwszy mecz bez niespodzianek. Tony Allen nie mógł się rozdwoić przez co Curry robił co chciał. Na mecz nr 2 wrócił już Mike Conley, co kosztowało GSW 2 mecze. Kontuzjowany i zmęczony nie był w stanie długo przeciwstawiać się "Splash Brothers" gdy Allen wypadł z powodu kontuzji. 4-2 dla Wojowników i karawana jedzie dalej. Obydwa plastry na obwodzie w Memphis po kontuzji/kontuzjowane.

Wizyta w słonecznym Teksasie i kolejna łatwa przeprawa. Patrick Beverley doznał kontuzji i nie grał przez całe PO. Wykorzystał to Stephen, który praktycznie w pojedynkę zniszczył Houston i dał wygraną w serii 4-1. Zatem kolejna drużyna gdzie najlepszy gracz na pozycji PG nie był w stanie pokazać się z jak najlepszej strony przeciwko rywalowi z Oakland.

Uprzedzając fakty: w pierwszym meczu finałowym Kyrie Irving również doznał kontuzji i nie był w stanie przyćmić Curry'ego. Co prawda lukę wykorzystał Mathew Dellavedova, który skutecznie uprzykrzał życie MVP sezonu, ale sił starczyło na tylko na 2 mecze.

Zatem wszyscy, którzy niezbyt lubią Stefana Kurę mówili tak: (wyobraźcie sobie najbardziej irytującą postać jaką znacie i dołóżcie do obrazu fonię najbardziej wkurzającego głosu. Już? to jedziemy) Curry grał tak dobrze w PO nie miał przeciwko sobie obrońcy, bo wszyscy byli połamani bla bla bla bla sratatatatatatataaaaaaaaa!!!!!

Tak mniej więcej widzę ludzi, którzy nie mogą się cieszyć szczęściem GSW i oddać hołd mistrzom.

Ale wracając do finałów: LBJ robił co chciał i jak chciał. Nie było NIKOGO kto był w stanie go powstrzymać. 35.8 punktów, 13.3 zbiórek, 8.8 asyst, 1.3 przechwyt. Jedynym który był w stanie ograniczyć jego poczynania był Andre Iguodala. Gdyby nie on,  z pewnością triple double byłoby zdobyczą LBJ co wieczór. Curry'ego krył Australijski pitbull. Klay poza przebłyskiem w meczu nr 2 nie pokazał wiele w całej serii, łącznie z kryciem LeBrona. Machał mu przed nosem ręką niczym Kawhi Leonard rok wcześniej, jednak oponent odpowiadał na to czystymi trafieniami z każdego miejsca na boisku. LBJ z Greenem wjeżdżał w pomalowane jak gdyby go nie było na boisku. Kiedy już nie miał opcji by rzucić oddawał piłkę do Mozgova, który był solidnym wsparciem dla Kawalerzystów. Bogut zupełnie nie mógł się odnaleźć i więcej szkodził, niż pomagał.

Kerr postanowił wyjść mniejszym ustawieniem z Draymondem na centrze(pozbawiając się kłopotu z Bogutem), a Iggim na SF, by ten od pierwszych sekund walczył z Jamesem. Blatt nie miał takiej głębi składu, więc nie mógł odpowiedzieć podobnym manewrem. J.R Smith pokazał swoją "ceglaną" naturę i ponownie wyglądał jak śmieć, a nie skarb. Graczom Cavs zaczynało brakować sił, a Kerr odkurzył z ławki Davida Lee, który ponękał przeciwników w ataku. Kiedy baterie "małego kangura" się wyczerpały i nie miał siły biegać za Stephenem ten wszedł w swój normalny tryb i było po zawodach. LeBron dwoił się i troił, jednak po raz kolejny zostało mu udowodnione, że w pojedynkę nic nie zdziała.

Suma summarum seria zakończyła się wynikiem 4-2 dla Wojowników z San Francisco. MVP finałów został Andre za spowolnienie LeBrona. Drugi rok z rzędu tą statuetkę dostał role player, który potrafił się przeciwstawić najlepszemu graczowi w lidze. Schowanie dumy do kieszeni się opłaciło i to z jakim efektem. Jeszcze raz pozdrawiamy Allena Iversona!

69 sezon w najlepszej lidze świata zakończył się. Wydaje się jakby to było wczoraj.

Ale za kilka godzin rozpocznie się nowy, który pod względem smaczków i rokowań będzie również (jak nie bardziej) ciekawy. Zachód mocny jak nigdy, Wschód zamienił naklejkę "Gorszy" na "Nieprzewidywalny". Już nie mogę się doczekać!

Jutro lub w czwartek światło dzienne ujrzy "31 Palących Pytań" a w piątek obiecany tekst niespodzianka.

Od siebie dodam tylko: UDAŁO MI SIĘ! SKOŃCZYŁEM PODSUMOWANIE!!!

Na koniec dłuuugi film o całym sezonie GSW. Na czas oczekiwania na pierwszy gwizdek 70 sezonu NBA jak znalazł. Endżoj!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz