niedziela, 25 października 2015

New Orleans Pelicans: Podsumowanie sezonu 2014-2015

Jego przyjście do ligi miało być czymś na modłę zstąpienia Jezusa z nieba. 

Nie żartuję. 

Czego on miał nie osiągnąć i czego on miał nie zrobić. Michael Jordan miał czuć się zagrożony na wszelkich płaszczyznach, a kimś takim jak "Wybraniec" a.k.a "Krul" nikt nie zawracał sobie głowy. Cytując klasyków "Lecz nikt o nim nie już nie mówi, Nikt o nim nie pamięta" 

Anthony Davis miał być "numebr łon" w lidze pod każdym względem. A jak do tej pory, każdy czeka, aż on się nauczy grać w koszykówkę. Sad But True.

Teraz ma dodać rzut za 3 do swojego wachlarza zagrań i tricków. Moim zdaniem ten nadchodzący sezon A.D 2015-2016 będzie przełomowym w jego karierze. Dotychczas włodarze pragnęli mu zapewnić idealny support w walce na dzikim Zachodzie. 

Czy wyobrażacie sobie Nerlensa Noela na miejscu Omera Asika jako parę podkoszową dla Davisa? 

Coś poszło nie tak, ale tak nie do końca...




Właściciele Pelikanów poszli w tak zwaną starą szkołę i chcieli obudować swoją gwiazdę dobrymi zawodnikami, którzy będą w stanie wspomóc swoimi umiejętnościami człowieka ciągnącego wózek z nazwą New Orleans. Nie sięgali po jednego all-stara, nie dwóch all-starów, nie trzech all-starów itp. itd.

Rok temu oddali zaraz po drafcie wspomnianego Noela za Jure Holidaya. Przybył na zasadzie trójstronnej wymiany Tyreke (Tajrik) Evans. W składzie był Eric "Szpital" Gordon. No nie udało się jednym zdaniem. 34 zwycięstwa otarły się jakością o konferencję Wschodnią. Kontuzje pokrzyżowały plany wielkiej dominacji, a skład - na papierze - był całkiem całkiem.

I tak oto nastał zeszły sezon, gdzie bogatszy w doświadczenia Davis miał poprowadzić powracających z chorobowego kolegów ku świetności i chwale. I co? Jajco! udało mu się! 

Awans do PO odbył się jak w Hollywoodzkim filmie: rzutem na taśmę, a to powinno być dla nich złapaniem pana Boga za nogi. Davis w 68 rozegranych meczach prezentował się bardzo dobrze, żeby nie napisać cudownie. 24.4 punktów, 10.2 zbiórek, 2.2 asysty, 1.5 przechwyt oraz 2.9 bloki. Takie tam statystyki zawodnika wyhodowanego w tajnych laboratoriach NBA. Nie wiadomo czy to nominalny PF czy też C. W ataku robi prawie wszytko: biega do kontry, zbiera i dobija, miętoli się w post oraz z rzuca jak nawiedzony półdystansu.  W tym sezonie ma dołożyć rzut za 3. Wszystko to poparte wzrostem, mobilnością, zasięgiem ramion, szybkością oraz instynktem na boisku. Ma ogromną, charakterystyczną brew na środku czoła, która stałą się jego znakiem rozpoznawczym. Przyjął to na miękko i uczynił z tego swój znak, pieczątkę i reklamę. Łysina to nie jest, ale reklamy z jego udziałem i "Brody" Hardena są ciekawe do oglądania. Zamiast tej trójki - moim zdaniem - może poprawić trochę obronę, ale nie można mieć w życiu wszystkiego. Czy przesadzę kiedy nazwę go przyszłością NBA? Raczej nie, ale on ma jeszcze tyle do nauczenia, że aż strach o tym myśleć co z niego wyrośnie. Chciałbym go zobaczyć u Kidda w Bucks. Tak wypożyczyć go na 10 dni. Gdyby stanęli z Antkiem i rozłożyli ręce w bronie jeden by z pewnością gmerał w popcornie widzów z 3 rzędu, a drugi maczał palec w piwie VIPów z pierwszego rzędu. To byłoby coś!

Wspomnianym wcześniej pomagierem został Jure Holiday. Rozgrywający 76ers miał być idealnym uzupełnieniem talentu Davisa, jednak kontuzje nie pozwoliły na dalszą obserwację tej współpracy. W pierwszym sezonie rozegrał tylko 34 spotkania, a w opisywanym sezonie aż 40. Rarytas pełną gębą, jednak kiedy wrócił po kontuzji to zrobił to na pełnym gazie i dał nadzieję, że coś z tego będzie. Szkoda, że jest taki podatny na kontuzje bo zarówno u Mony Williamsa jak i u obecnego trenera - Alvina Gentrego - mógł/może i pewnie to zrobi idealnie. W przeciwieństwie do innego "rozgrywającego" z tego składu umie grać bez piłki i tu upatruję jego naddatek talentu w rotacji. 

Tajrik - bo o nim mowa we wcześniejszym akapicie - robi cuda kiedy ma piłkę w rękach. Były laureat nagrody dla najlepszego debiutanta trafił do Pelicans z Sacramento i wchodził z ławki jako oszukany "szósty gracz". Pod koniec sezonu udowodnił, że warto dać mu szansę i w opisywanych rozgrywkach był pierwszym SF w składzie. Pod nieobecność Holidaya stał się pierwszym klepaczem piłki, a akcje kreowane przez niego były skuteczne. Rozstrzał na jakiej ma grać pozycji jest do dziś tematem sporów na forach internetowych. Rzutem i skutecznością nie grzeszy, ale pod kosz pakuje się po profesorsku. O ile u Monty dawało mu to 16.6 punktów, 5.3 zbiórek, 6.6 asyst oraz 1.3 przechwyt, tak u Gentrego cienko go widzę, kiedy przyjdzie mu grać bez piłki. Lubię go i mam nadzieję, że poprawi rzut i nie będzie kolejnej zmiany klubu. Mam takie przeczucie, że któryś z dwójki Holiday-Evans zmieni barwy klubowe. Kolejne palące pytanie, które rozsiewam jak okruszki chleba rzucone na zachętę wygłodniałego fana. 

   
O tym jegomościu miałem kiedyś napisać oddzielny wpis, jednak kiedy zacząłem zbierać materiały o jego kontuzjach przerosło mnie to. Autentycznie nie mogłem znaleźć wszystkich informacji na temat tego co go kiedyś coś bolało, bo było tego zbyt wiele. Mowa oczywiście o "Szpitalu" Gordonie - niespełnionej gwieździe odchodzącej z wielkim przytupem z Clippers. 7 wybór w drafcie 2008 poczynał sobie w ataku bardzo dobrze, jednak klątwa kontuzji wisząca nad nim działa dość prężnie i nie pozwoliła mu na rozegranie ani jednego pełnego sezonu przez 7 lat na parkietach NBA. Ma dziwny rzut, ale trafiać do kosza potrafi i swojego czasu Suns oferowali za niego wielką kasę. Pelikany (zwane wówczas Szerszeniami) postanowili zachować go w składzie. Alvin Gentry, który wówczas był head coachem w Arizonie płakał w poduszkę, ale co się odwlecze to nie uciecze. Szkoleniowiec trafił w końcu do drużyny gdzie jest Gordon więc obydwaj powinni być szczęśliwi. Eric wykorzystał przed sezonem opcję gracza na ostatni rok kontraktu za który zarobi 15 mln dolarów biegając po parkiecie połatany jak RoboCop. Tak trochę na niego psioczę, ale w PO zagrał bardzo dobre zawody. Czekam co wyciągnie z niego nowy szkoleniowiec w ten ostatni rok jego kontraktu.

Omer Asik miał to szczęście, że dostał syty kontrakt kiedy w lidze panowała moda na przepłacanie wysokich graczy. Razem z Dwightem Howardem miał w Houston stworzyć "Dwie Wierze" z prawdziwego zdarzenia. Plan się nie powiódł i musiał odjechać z Teksasu w blasku zachodzącego słońca. Trafił oczywiście do bohaterów tego tekstu gdzie miał być defensywną kotwicą oraz miał przesunąć Davisa na jego nominalną pozycję - Silnego Skrzydłowego. Sezon mijał mu tak średnio. 76 spotkań przyniosło mu 7.3 punktów i 9.8 zbiórek. Pomimo wielu złych słów na jego temat, moim zdaniem jakoś ten duet funkcjonował. Gentry chciał po sezonie zatrzymać w składzie wszystkich graczy, a włodarze przepłacili Turka tak, aż zęby bolą. Gdzieś w piekle jest miejsce na takie kontrakty. A, że piekła nie ma więc Omer cieszy się z 58 mln dolarów płatnych w 5 lat. 

Iskierką z ławki był Ryan Anderson. Poprzedni sezon był dla zawodnika masakrycznym przeżyciem. Jego dziewczyna popełniła samobójstwo, a on rozegrał tylko 22 spotkania z powodu kontuzji przepukliny krążka międzykręgowego. Notował najlepszy sezon w karierze, jednak los jest złośliwy. Nowe rozgrywki rozpoczął dobrze i był tym wspomnianym wsparciem, jednak nie tak jak sezon temu. Statystyki poleciały w dół jednak po takich przeżyciach nie ma co się dziwić. Był głównym tematem plotek około transferowych. O ile mnie pamięć nie myli jego dobry przyjaciel Stan chciał ściągnąć go do Detroit. Jakieś puste obietnice, że będzie tak fajnie jak w Orlando, bo mają centra i coś tam coś tam. Anderson jednak pozostał w klubie, co jest oczywiście na plus.

Jednak kilka wymian by się przydało. Najbardziej raziła w oczy dziura na SF. Przed zakończeniem okienka transferowego postanowiono coś z tym zrobić. W zakulisowych szeptach mówiło się o sprowadzeniu z Nets Joe Johnsona za picki w drafcie i jakieś mięso ludzkie by kasa choć trochę się zgadzała. Jednak Billi King wie lepiej co jest potrzebne Nets i odrzucił taką propozycję. Później miał to być Jeff Green z Bostonu, jednak kiedy doszło już do trójstronnej wymiany, Jeff zamiast wsiąść do autobusu wiodącego go do Nowego Orleanu i cieszyć się z Mardi Gras pojechał do miasta Elvisa. Otrzymali za to Quincy Pondextera, który po przybyciu z miejsca wskoczył do wyjściowego składu. W tej samej wymianie pożegnano się z wielkim zawodem jakim okazał się Austin Rivers.

Poszukiwano też PG przez wzgląd na kontuzję Holidaya. Rivers się nie sprawdził. Na początku sezonu pojawił się Nate Wolters, jednak nie zyskał sobie zaufania trenera. Byli jeszcze Russ Smith, Gal Mekel, Jimmer Fredette oraz Toney Douglas. Żaden z nich nie zagościł za długo na parkiecie. Kiedy Miami Heat postanowili wystawić na sprzedaż Norrisa Cole'a długo się nie zastanawiano. W rotacji u Erica Spolestry powoli tracił miejsce, a plotki mówiły o sprowadzeniu Gorana Dragica do South Beach. Chodzący do tego samego fryzjera co Iman Shumpert rozgrywający odnalazł się w Pelicans notując średnio 9.9 punktów i 3.8 asysty.


Jak wspomniałem wcześniej rzutem na taśmę wdarli się na 8 miejsce premiowane awansem do rozgrywek posezonowych. W ostatnim meczu pokonali mistrzów ze Spurs i o włos przegonili Thunder, którzy po pladze kontuzji, próbowali wrócić na należne im miejsce. Jednak kontuzje nie oszczędzały również Pelikanów, więc sam fakt, że Monty Williams był w stanie poprowadzić ten zespół do PO jest już niemałym cudem. Zajęli 8 miejsce w ataku w lidze. Biorąc pod uwagę obecność w składzie Davisa i powracających po kontuzji kolegów to wynik jest bardzo dobry. Monty nastawiał się na kreowaną koszykówkę, która po pewnym czasie stała się bardzo czytelna i łatwa do wybronienia. Ale pomimo to aż 5 zawodników zakończyło sezon z dorobkiem + 10 punktów na mecz. Obrona uplasowała ich 22 miejscu i po sezonie trzeba było coś z tym zrobić. Awans do PO był dla nich takim szczęściem, że oglądając zapiski z szatni po ostatnim meczu RS mogło się odnieść wrażenie, że już wygrali mistrzostwo. Williams cieszył się chyba najbardziej, gdyż nie tylko dokonał niemożliwego z tak połamanym składem, ale tez prawdopodobnie na 99,9% zachował swoją posadę na stołku trenerskim. Gdyby tylko wiedział...

Ich przeciwnikiem okazali się kandydaci do mistrzowskiego pierścienia: Golden State Warriros. Idealnie naoliwiona maszyna Kerra nie dała nawet cienia szansy Pelikanom. Co prawda w meczu nr 3 Nowy Orlean prowadził już 20 punktami, jednak Wojownicy nie chcieli tracić czasu i sił na kolejne dodatkowe spotkanie. Odrobili stratę i stan rywalizacji zakończył się wynikiem 4-0. Szkoda, bo to jedno zwycięstwo należało się podopiecznym Williamsa. Teoretycznie patrząc nie ugrali zbyt wiele, ale doświadczenie nabrane w tych 4 meczach będzie na pewno procentować w przyszłości. Zwłaszcza, że cały skład został praktycznie ten sam.

Pomimo wcześniejszych zapowiedzi zwolniono Williamsa ze stanowiska trenera. Na jego miejsce zatrudniono Alvina Gentry'ego, który prowadził wcześniej Suns, był asystentem Doca Riversa w Clippers (moim zdaniem to jego wpływu należy upatrywać w formie MVP Blake'a Griffina 2 sezony temu) oraz zdobył pierścień z Warriors w minionym sezonie. Jest specjalistą od ataku, i mając tak młody skład, może to sobie fajnie poukładać. By obrona nie kulała sprowadzono do pomocy w roli asystenta Darrena Ermana. Więc atak i obrona powinny nabrać nowego wymiaru.

Jeżeli zdrowie im dopisze, to powinni wypełnić lukę po Dallas oraz Portland w 8 Zachodu.

Zostały jeszcze tylko 2 drużyny do dopisania. Są to finaliści więc będzie się działo. A jak zwykle zapraszam na trochę kinematografii:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz